Trzeba mieć ogromnego pecha, żeby wydać swój debiutancki krążek w czasie, gdy zewsząd panoszą się tacy koledzy z trip-hopowego podwórka jak Portishead, Massive Attack czy Moloko i Amon Tobin. Trzeba także mieć jeszcze większe szczęście, aby mimo to zostać zauważonym i stworzyć materiał będący niemałym wydarzeniem, który jest klasą samą w sobie. Mowa tu oczywiście o albumie, który przyniósł nam Thievery Corporation, o „Sounds From The Thievery Hi-Fi”.

fot. turntablelab.com
fot. turntablelab.com

Rob Garza i Eric Hilton należą do tych ludzi, którzy muzykę mają we krwi. Bawili się nią przez spory kawałek życia, błądząc przez różne style i fascynacje, by w końcu trafić na siebie i założyć zespół, który w tym roku świętuje dziesięciolecie pracy artystycznej. Przez ten czas stworzyli kilka naprawdę niezłych płyt, które chyba po dziś dzień (zwłaszcza „Mirror Conspiracy”) są prawdziwymi rarytasami muzyki klubowej, konkretniej zaś downtempo, momentami nawet trip-hopu we własnej osobie. Wszystko zaczęło się właśnie od tej płyty – 16 promyków słońca w dziwnie magiczny sposób schwytanych i ujętych w dźwięki. Eric nie ukrywa, że gdyby musiał wskazać album najmocniej zaadresowany do wielbicieli klubowego grania, padłoby właśnie na „Sounds From The Thievery Hi-Fi”. Longplay od stóp do głów, od pierwszej do ostatniej sekundy wypełniony jest pozytywnymi lounge’owymi i downtempowymi dźwiękami przyprawianych szczyptą jamajskiego dubu, bossanovy (która zafascynowała i scementowała współpracę obu panów).

Nie usłyszymy tu zbyt wiele rytmów azjatyckich, które zalały z kolei następne produkcje. Wszystkie utwory sprawiają wrażenie, że zostały stworzone jedynie do tego, by gnuśnieć razem z rozpływającymi się słuchaczami. Świetnie nadają się także jako tło jakiejś imprezy, najlepiej jednak w sytuacjach, gdy wszyscy jeszcze albo już siedzą i mają ochotę na miły podkład. Osobną sprawą jest to, jak wiele czystego trip-hopu znajdziemy na owym krążku. I muszę przyznać, że chociaż złodziejaszki podkradają brzmienia mające w sobie wiele z trip-hopu, to będę obstawiał, że bliżej im do downbeatu i acid jazzu. Nie mniej jeśli miałbym kiedyś w dłoniach wskaźnik ‘trip-hopowści’, to bardzo prawdopodobne, że przy tej płytce wskazałby największe stężenie właśnie tego gatunku. Tak na dobrą sprawę każda kolejna płyta Thievery Corporation jest kontynuacją poprzedniej i zwiastunem kolejnej. Na przestrzeni lat panowie dokonywali niewielu zmian kosmetycznych, pracowali co prawda na różnym sprzęcie, czasem z wokali czynili jedynie ozdobniki, innym razem punkty główne niektórych utworów, ale to wszystko jest tak naprawdę ledwie słyszalne, może nawet niezbyt istotne. Nie świadczy to o tym, iż duet zatrzymał się w miejscu i nie podąża z duchem czasu lub (co gorsze) posługuje się jakimiś dźwiękami niczym kalką. Chodzi o to, że przesłanie Erica i Roba jest nieustannie takie same – zrelaksujmy tych ludzi, przewietrzmy ich mieszkania ciepłymi dźwiękami, a skoro do tej pory robimy to dobrze, to nie bawmy się w jakieś diametralne zmiany. I tak jest za każdym razem, nie tylko w przypadku debiutanckiego krążka, którego piękne klubowe grania nastraja optymistycznie jak mało kto, po prostu majstersztyk pogodnych i nieprzemijająco świeżych dźwięków. Cała dyskografia najfajniejszych złodziei świata jest jak książka – pamiętnik z wakacji. Jakże więc nie czytać jej od początku, od „Sounds From The Thievery Hi-Fi”, płytki, która swym upalnym spokojem potrafiła naprawdę nieźle zamieszać w światku muzycznym pod koniec ubiegłego tysiąclecia?

Rafał Maćkowski (el.greco)