sundial-metabasisGwiezdny pyłek

Dowiedziawszy się o założeniu projektu Sundial i poznawszy biografię każdego z muzyków grupy (korzenie w ITOA, Aural Planet czy Hoyden Space) mogłam już tylko czekać z niecierpliwością na efekty, które z założenia musiały być pozytywne – w końcu artyści z takim doświadczeniem nie powinni zawieść spragnionych dobrej, elektronicznej muzyki słuchaczy.

Debiutancki krążek Sundial – „Metabasis” – trafił do mnie dość późno, głównie dlatego, że sytuacja Sundial na polskim rynku wcale nie jest taka oczywista. Wprawdzie jest to polski projekt, z polskimi muzykami, ale krążek został wydany nakładem portugalskiego Flow Records, a w Polsce nikt nie pokwapił się o wygodną dystrybucję płyty (a więc Sundialu na sklepowych półkach nie uświadczymy). Konieczność zakupów internetowych wymagających posiadania karty kredytowej zdolnej do takich karkołomnych zadań, z pewnością skutecznie odstraszyła wielu potencjalnych nabywców z kraju nad Wisłą. A szkoda, bo przez to spora część lubiących szerokopojęty chillout odbiorców nie dowie się, że mamy polski odpowiednik Jarre’a (w stylu krążka „Geometry of Love”) i Biosphere (w stylu „Microgravity”).

„Metabasis” pachnie gwiezdnym pyłkiem, magią, tajemnicą, melancholią i transem… brak obycia z tą muzyką może „zaowocować” wrażeniem, że jest to płyta, która po prostu leci sobie, gdzieś tam w tle i ani nie przeszkadza, ani specjalnie nie zajmuje uwagi. Jednak im dłużej obcuję z „Metabasis” tym częściej łapię się na tym, że niektóre detale, drobne motywy i pomysły na konstrukcje utworu przyprawiają o szybsze tętno, podwyższone ciśnienie i rozszerzone źrenice.

Wprawdzie skojarzenie z Jean Michel Jarrem może mieć dla niektórych wydźwięk pejoratywny, mówię o tym jednak dlatego, że Sundial – podobnie jak francuski kolega po fachu – tworzą nieprzebrane muzyczne połacie, ogromne przestrzenie brzmieniowe i harmoniczne pejzaże. Dość często twórcy ubogacają swoje utwory transowym, ale spokojnym bitem, wprowadzając go zresztą w w kulminacyjnych momentach emocjonalnego napięcia – i nie da się obok tego przejść obojętnie. Sundial nie stronią także od wykorzystywania głosowych sampli (stąd podobieństwo do Biosphere, który też lubi w swoją muzykę wplatać „transmisje z kosmosu”). Wszystko to okraszone jest fantastycznymi efektami dźwiękowymi.

Chillout od Sundial ma w sobie coś retro, coś, co kojarzy się z pierwszymi płytami, które miały być odskocznią od rave’owego i psytrance’owego szaleństwa. Włączając „Metabasis” mamy przed oczami fraktale i neony, ale przede wszystkim – mamy spokój. A to, że potrafię nie spać tylko po to, żeby wysłuchać płytę do końca (po raz trzeci) musi o czymś świadczyć.

Kaśka Paluch