Jeden z najtrudniejszych do zdefiniowania gatunków, a jednocześnie jeden z najbardziej wpływowych w latach 90-00. Trip-hop albo – powtarzane już do znudzenia – “hip-hop na kwasie” to także zespoły, które nie wyrecytowały nawet jednego słowa. Jak Portishead. Trip-hop jest gatunkiem, który raczej się wyczuwa, jako artysta kwalifikujesz się do niego kiedy w swojej muzyce osiągniesz pewien “klimat”. Sam jest wielką miksturą wpływów, a ta idea wpłynęła z kolei na artystów eksplorujących inne zakamarki muzyczne oraz – oczywiście – do mainstreamu.

W poszukiwaniu nowych propozycji muzycznych spod szyldu trip-hop udałam się, a jakże, na Bandcamp. Płyty otagowane w ten sposób to w 99% procentach leniwe downtempo, ładne ale nudne i najczęściej po prostu źle otagowane (“trip-hop” obok “barberbeats”? litości). No więc zadaję sobie pytanie: czy trip-hop jest już gatunkiem martwym czy po prostu się rozmył? (jeśli sądzicie, że w tym felietonie znajdziecie jednoznaczną odpowiedź na to pytanie, to się rozczarujecie). Jednego jestem pewna: dla ludzi, którzy trip-hop i lo-fi / chillbeats traktują jako synonimy, czeka specjalne miejsce w piekle. 

Pod koniec zwrócę jednak uwagę na artystę, który moim zdaniem trip-hop ożywia, choć być może sam o tym nie wie.

Uporządkujmy jednak sprawy. Który album, biorąc pod uwagę triphopowe tuzy, bo w undergroundzie i wśród bed room producentów trudno o realne poszukiwania, był ostatnim triphopowym?

W 2020 roku Lamb wydali płytę “The Secret of Letting Go”. Zdecydowanie triphopowa i wydana stosunkowo niedawno – w końcu to “tylko” niecałe cztery lata. Czy po nich trafiło się coś jeszcze wartego uwagi albo, ujmę to inaczej, wartego tego tytułu?

Choć Tricky lubi nagrywać ten sam album od kilku lat, nie ma wątpliwości, że jest najbardziej konsekwentnym i zdeterminowanym artystą triphopowym i jego płytę “When It’s Going Wrong” z Martą (Złakowską zresztą, z Krakowa) z minionego roku, to najświeższa propozycja. Nie licząc zapowiedzi solowej płyty Beth Gibbons z oszałamiającym singlem. Podobnie Massive Attack – zaangażowanie społeczne i polityczne przyspieszyło proces wydania nowego singla pod szyldem, który budzi chyba najwięcej ekscytacji wśród fanów gatunku. 

A zatem triphopowi artyści zdają się wciąż wydawać sporo i konsekwentnie. Ponadto nadal zapełniają sale koncertowe. Dajmy na to Thievery Corporation, którzy regularnie wyprzedają sale (swoją drogą, w tym roku 2 i 3 lipca zagrają w Warszawie i Krakowie). A zatem: ostatniego albumu triphopowego, kończącego jakiś rozdział, jeszcze nie było. 

Przyznam jednak, że kiedy dziś szukam triphopowych płyt, to mimo ogromnego szacunku do Lamb czy Portishead, zależy mi przede wszystkim na tym kwasowym klimacie. Szukam w nowej muzyce tęgo narkotycznego vibe’u, który czułam słuchając “Humandust” Earthlinga, który wypełniał płuca nieistniejącym gryzącym dymem od słuchania samej melorecytacji Michaela Giffitsa.

Możliwe, że czytelnicy 80bpm odsądza mnie po tym zdaniu od czci i wiary, ale odnajduję coś podobnego słuchając na przykład… Kid Cudiego. Możemy się spierać o proporcje, ale że Cudi czerpie inspiracje z trip-hopu, chyba nie ma wątpliwości.

Ale kto trip-hop ożywia i unowocześnia? Jak dla mnie w tym miejscu zdecydowanie powinno pojawić się nazwisko Georga Clantona. OK, sam mówi o swojej muzyce vaporwave, jest nawet twórcą pierwszego festiwalu w całości dedykowanemu temu gatunkowi. Ale nawet jeśli skoncentrujemy się na tym określeniu, wciąż jesteśmy bliżej narkotycznego, zadymionego, kwasowego klimatu niż kiedykolwiek w ostatnich, powiedzmy, 10 latach. 

Twórczość muzyczną George’a Clantona można opisać jako połączenie electropopu, trip hopu z elementami grunge’u, acid house’u i shoegaze’u. Krytycy łączą jego muzykę również z chillwave i hypnagogic popem (popem na kwasie? :)). Co ciekawe, popularność Clantona wśród nowej generacji słuchaczy otwiera ich ciekawość na zespoły, z których artysta czerpie inspiracje. Przede wszystkim… Portishead i Massive Attack.

A zatem: czy trip-hop umarł czy tylko się rozmył, to po prostu źle postawione pytanie (a to plot-twist!). Na “niekorzyść” dzisiejszego pojęcia o trip-hopie działa przede wszystkim efemeryczność jego definicji i wspomniane wcześniej rozwodnienie pojęcia używanego jako parasol dla wszystkich tak zwanych “wallpaper music”, czy muzyki do windy albo “lo-fi beats” do studiowania na dwudziestogodzinnych playlistach na YouTubie. Brrr. Z tej perspektywy agonia trip-hopu rzeczywiście byłaby widoczna i bolesna. Na szczęście to nie trip-hop, który żyje i ma się świetnie – w wydawnictwach tuzów gatunku (cały tekst próbowałam uniknąć tego słowa), jako inspiracja w mainstreamie, a dzięki artystom jak Clanton być może trip-hop czeka zupełnie nowe, jeszcze piękniejsze życie?

Kaśka Paluch-Łukasiak