Różnorodność stylistyczna, brzmieniowa oraz międzynarodowość i interdyscyplinarność – tymi słowami w dużym skrócie można by określić tegoroczną, trzynastą już (bynajmniej nie pechową) edycję festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. Podobnie jak w przypadku poprzednich odsłon śląskiej imprezy, mieliśmy do czynienia z czterodniową formułą obejmującą dwa dni festiwalowe okute w ramy koncertu otwarcia oraz zamknięcia. W tym roku muzyka otworzyła się na teatr i taniec. Wspomniana interdyscyplinarność sztuk miała okazję zaistnieć na wyjątkowo dobrej w moim odczuciu i najciekawszej scenie imprezy – More Music Hall, ale o tym za chwilę…
Festiwal otworzył koncert legendy sceny techno – Carla Craiga z orkiestrą NOSPR. Materiał z albumu Versus to ciekawa i – co najważniejsze – dobrze brzmiąca i funkcjonująca symbioza klasycznego detroit techno z bogatym wachlarzem brzmień orkiestry symfonicznej oraz fortepianu. Można w tej muzyce odnaleźć wspólny mianownik z nurtem amerykańskiego minimalizmu – wszechobecna powtarzalność motywów i progresywnie konstruowane utwory to często istota twórczości takich kompozytorów jak Steve Reich czy Philip Glass (dość powiedzieć, że kompozycja tego pierwszego była wykonywana podczas inauguracji festiwalu w 2016 r). Elektronika i orkiestra funkcjonują tu na równych zasadach, jedno i drugie posiada wyraźną autonomię. Nie chodzi w tej muzyce o miałkie dopełnienie brzmieniem orkiestry warstwy elektronicznej. Jest w tym dynamika, wyrazistość brzmienia i charakter. Występ nie miał formuły setu dj’skiego, utwory były prezentowane jeden po drugim jako zamknięte całości pomiędzy którymi autor przytaczał historie i inspiracje stojące za powstaniem utworów. Mnie do pełni szczęścia zabrakło tylko „The Melody”, jedego z najlepszych w mojej ocenie utworów na krążku. Projekty tego typu są dowodem na to, że stawianie w muzyce barier nie za bardzo ma sens. NOSPR nie boi się wyzwań i już niejednokrotnie udowodniła, że penetrowanie pozornie odległych muzycznie rejonów to jedna z jej naczelnych cech.
Inny charakter miał koncert zamykający festiwal. W czasie gdy na mundialowych arenach Chorwaci spotkali się z Duńczykami – w Katowicach doszło do ciekawego muzycznego spotkania naszego rodzimego jazzowego zespołu EABS z Samphą – brytyjskim songwriterem balansującym twórczo na granicy soulu i elektroniki. Trzymając się piłkarskiej nomenklatury, zarówno pierwsza jak i druga połowa wieczoru gwarantowały wrażenia muzyczne na wysokim poziomie, choć „przerwa” między koncertami trwała nieco za długo jak i sam „mecz” rozpoczął się z opóźnieniem, co piszącemu te słowa jak i zapewne innym mogło pokrzyżować plany, a tym samym zakłócić odbiór występów.
Energia – momentami kolosalna (wyborne komedowskie „Svantetic”!), którą generował zespół EABS nie została do końca przejęta przez publiczność. Zapewne to kwestia miejsca koncertu – w sensie specyfiki dużej sali koncertowej w której po prostu ciężko uzyskać chemię i klimat panujący podczas koncertu klubowego (czy jest to w ogóle możliwe?). Koncert EABS promował dodatkowo nowy longplay zespołu „Repetitions” będący zapisem ich koncertu w katowickiej Hipnozie. Odsyłam do tego nagrania – tam da się wysłyszeć to, czego zabrakło podczas niedzielnego finału Taurona. EABS to doskonały warsztatowo zespół, znakomicie zgrany i z pomysłem na swoje brzmienie.
Sampha zaprezentował materiał ze swojego debiutanckiego albumu „Process” – znakomicie wybrzmiały „Reverse Faults”, „Timmy’s Prayer”, flagowe „Plastic 100°C” czy intymne „(No One Knows Me) Like the Piano”. Poza wspomnianą organizacyjną łyżką dziegciu finał festiwalu należy uznać za bardzo udany – oba występy świetnie się dopełniały.
W tym roku bardzo ciekawą, o ile nie najciekawszą, sceną była wspomniana już przeze mnie wcześniej scena More Music Hall.
Spory rozrzut stylistyczny w przypadku festiwalu Tauron Nowa Muzyka to już norma. Impreza już jakiś czas temu wyszła poza sferę muzyki czysto elektronicznej otwierając się na wykonawców z nurtu szeroko pojętej muzyki improwizowanej czy eksperymentalnej. Mainstream, jak nigdzie indziej (no może poza Off Festiwalem) koegzystuje tu z alternatywą na równych zasadach. Festiwal nieustannie się zmienia i poddawany jest modyfikacjom. Niektóre sceny z edycji na edycję znikają ale zastępowane są przez inne. W tym roku bardzo ciekawą, o ile nie najciekawszą, sceną była wspomniana już przeze mnie wcześniej scena More Music Hall. To tutaj dominował eksperyment, pojawił się teatr (muzyczno-taneczne widowisko „Uran Uran” wg koncepcji i do muzyki Wojciecha Kucharczyka), i występy dla których obraz w postaci wizualizacji był równie ważny co muzyka. Występy zainaugurował koncert Jazz Bandu Młynarski-Masecki przenosząc słuchaczy w brzmienie przedwojennej Warszawy na świetnie ustawionej na te okazję scenie (miało się wrażenie jakby muzycy znajdowali się wewnątrz publiczności) by później oddać stery przesiąkniętej industrialno-fabrycznym brzmieniem twórczości Abula Mogarda wzbogaconego o wizualizacje Marji de Sanctis. Występ tego typu, podobnie jak sobotni live act Wolfganga Voigta aka GAS czy znakomitego Bena Frosta & MFO to doznanie bazujące na kontemplacji brzmienia (a w momencie generowania niskich częstotliwości nawet i jego czuciu) i obrazu jako całości. Przemysłowość i industrial istniejący w katowickiej strefie kultury sprzyja odbiorowi tego typu sztuki, jest w zasadzie integralną częścią całego festiwalu.
Zgodnie z oczekiwaniami znakomicie wypadł też projekt James Holden & The Animal Spirits wzbogacony tańcem Lucy Suggate. Zwierzęca drapieżność i spiritualna ekscytacja. W muzyce zespołu słychać nieograniczoną ilość wpływów, elektroniczna transowość („Each Moment like the first”) przeplata się tu z dzikością Coltraneowskiej improwizacji (Pass Through the fire) i subtelnie przemyconych aczkolwiek wyraźnie słyszalnych wpływów persko-arabskich. Jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Zostając przy muzyce improwizowanej warto wspomnieć o pierwszym w Polsce koncercie japońskiego zespołu Soil & „Pimp” Sessions. Niesamowicie energetyczny i nasycony mocą występ kwintetu z kraju kwitnącej wiśni zainaugurował występy na głównej scenie drugiego dnia festiwalu. Prezentując materiał z wydanego niedawno albumu „Dapper” muzycy w swoich niekończących się improwizacjach odlatywali naprawdę daleko niemniej jednak nad wszystkim dało się wyczuć unoszącego się ducha precyzji i wrodzonego, japońskiego dążenia do perfekcji.
Obfity line up festiwalu jak co roku wymuszał na słuchaczach podejmowanie niejednokrotnie bolesnych decyzji co wybrać spośród nakładających się na siebie koncertów. Tauron jak wiadomo serwuje samo dobro (nie tylko muzyczne, również kulinarne) więc w wielogodzinnym bytowaniu na terenie festiwalu trzeba też czasem coś zjeść chcąc nie chcąc poświęcając na to czyjś występ.
Obfity line up festiwalu jak co roku wymuszał na słuchaczach podejmowanie niejednokrotnie bolesnych decyzji co wybrać spośród nakładających się na siebie koncertów.
Jednymi z najbardziej oczekiwanych gwiazd festiwalu plasującymi się w bardziej mainstreamowym nurcie byli niewątpliwie Fever Ray i Arca. Oj, wyraźne to osobowości i zgodnie z przypuszczeniem równie ekscentryczne okazały się być ich występy. Fever Ray zaprezentowała głównie materiał z najnowszego albumu „Plunge” ale znalazło się też miejsce na klasyki takie jak „When I Grow Up” czy „Keep The Streets Empty For Me” podane w nieco zmodyfikowanych – bardziej tanecznych aranżacjach w stosunku do tych które znamy z nagrań. Wystrzałowo wybrzmiał „To The Moon And Back” – numer ma niesamowity koncertowy potencjał i trzęsie publiką aż miło.
Arca z kolei zaprezentował się głównie jako dj i szokujący showman (choć rozpoczął swoje show od pięknej, jak sam powiedział „ważnej dla niego” pieśni acapella) Stylistycznie w zaprezentowanym secie Arca podróżował od tanecznej elektroniki po trash metal chyba nie pomijając żadnego gatunku muzycznego. Trzeba uczciwie przyznać że Wenezuelczyk na stałe mieszkający w Londynie to postać bardzo ekscentryczna tak twórczo jak i wizualnie. Co by o tym nie myśleć, show które serwuje niewątpliwie zostawia wyraźny, pamiętany długo ślad w głowie słuchacza.
Opisane przeze mnie koncerty to zaledwie cząstka tego z czym mieliśmy do czynienia na festiwalu. Jak co roku prężnie działała scena Red Bull Music gdzie najwytrwalsi festiwalowicze mieli możliwość imprezować do wczesnych godzin porannych (znakomity set Tolouse Low Trax czy DJ Stingray’a). Scena Carbon – Dance/Friends! jak zawsze zarządzana przez Wojciecha Kucharczyka rozbrzmiewała w tym roku muzyką z Jordanii – 47soul ze swoim debiutanckim albumem „Balfron Promise”, Afryki – świetne Gato Preto czy Turcji – rewelacyjna Tuğçe Şenoğul. Nie można zapomnieć o kameralnej scenie NOSPR gdzie zaprezentowali się rodzimi przedstawiciele sceny improwizowanej Hubert Zemler, Zimpel/Ziołek czy świetnej, plenerowej scenie w amfiteatrze NOSPR – świetny koncert soulowo funkowego The Johnny Freelance Experience.
Uczestniczyć we wszystkim niestety się nie da, ale taka to już specyfika sytuacji festiwalowych. Tauron rozwija się w dobrym kierunku bezkompromisowo robiąc swoje. Oby ta tendencja przyświecała twórcom festiwalu przy tworzeniu kolejnych edycji!
Michał Paluch
zdjęcia: Ewa Urbańska