Wbrew większości malkontentów… no dobra, wbrew temu, co pisze większość moich facebookowych znajomych, specjalistów od muzyki, ja myślę, że moment, w którym GusGus odeszli od piosenkowych klimatów na rzecz transu/techno/a-nawet-eurodance’u (jak sklasyfikowany został numer otwierający płytę), to dobry moment. Nie drżałam z niepokoju o to, jakimi też zmianami w brzmieniu zespołu poskutkuje przetasowanie w ich szeregach. Od czasu „Arabian Horse” biorę ich w całości i ufam im jak Zawiszy. 

Poza tym GusGus to jest ostatnio praktycznie jedyny zespół, do którego muzyki mam ochotę tańczyć na trzeźwo, a to znaczy dla mnie dużo.

Islandzki (dziś) duet śmiało kroczy przez stylistyczne granice, proponując raz bardzo melodyjny tech-house z wokalem, raz wpadając w okolice disco, innym razem posługując się rozległymi pasażami spod znaku pierwszych, melancholijnych produkcji Royksopp i – choć bronię się przed geograficznym szufladkowaniem muzyki elektronicznej – tu rzeczywiście czuć skandynawskiego ducha syntetycznych brzmień.

Uwielbiam też to, że GusGus na okładce swojej płyty zamieścili ikoniczne dla Islandii miejsce i nie jest to bynajmniej wodospad ani gejzer, ale stacja benzynowa. GusGus grają wszystkim swoim krytykom na nosie, a kto potrafi tę swoistą bezczelność docenić, przy „Lies Are More Flexible” będzie się świetnie bawić. Na zapętleniu, cały weekend.