Justin Martin to współzałożyciej Dirtybird, więc nie ma to-tamto, mamy do czynienia z wielkim profesjonalistą i piszę to bez przekąsu. „Hello Clouds” to potwierdzi, choć to kolejna płyta wymieszana stylistycznie.

Justin Martin, fot. Facebook
Justin Martin, fot. Facebook

Panoszy się future bass i popowe wokale. Czasem zagląda tu house, a czasem nawet electro. Jeśli podejść do „Hello Clouds” analitycznie, to można się nieźle zapętlić. Barwy i brzmienia mienią się kalejdoskopowo, ale kto zna dobrze katalog Dirtybird ten wie, że oni się w jakieś tam granice i normy nigdy nie lubili bawić. Zresztą już sam rzut oka na tracklistę płyty zdradzi, że w studio Justin się nie nudził. Odwiedzili go między innymi FEMME, Lena Cullen, Will Clarke, Christian Martin, Mohna czy PartyPatty. Jeśli każde z nich wniosło chociaż promil własnej duszy, to już silna determinacja, by „Hello Clouds” było w nieustannym ruchu i zmianie. Zresztą ci, którzy są zaznajomieni z didżejskimi setami Martina powinni wiedzieć najlepiej jak nie lubi przywiązania do stylistyk.

Jednocześnie wcale nie jest to płyta, która sprawiałaby wrażenie wyprodukowanej – z założenia – do tańca. Wymienione wyżej gatunki, które w niej wybrzmiewają mniej lub bardziej wyraziście, oczywiście to umożliwiają. Dla mnie jednak „Hello Clouds” jest albumem zdecydowanie do słuchania, choćby po to, by nie umknął żaden detal producenckiego wysmakowania, z jakim album został niewątpliwie stworzony. Wciąga to niewiarygodnie głęboko.

Smuteczek, że Justin nie chwali się odsłuchami na żadnym ze swoich oficjalnych kanałów, więc odsyłam do sklepów/serwisów streamingowych. A tu na pocieszenie niedawny set. Drumandbassowy i zupełnie niereprezentatywny dla „Hello Clouds”, ale reprezentatywny dla zakręconej artystycznej osobowości Martina 😉