Możesz wyrwać Beth Gibbons z Portishead, ale Portishead z Beth Gibbons nie wyrwiesz.

Krakowski koncert Portishead odbył się niemal równo z nadejściem informacji o tym, że Beth Gibbons planuje wydanie kolejnej solowej płyty. Jego zapowiedź zaś pokryła się z zapowiedzią nowego albumu grupy. Nie usłyszeliśmy wprawdzie świeżego materiału, ale to i tak nie było konieczne. Brytyjczycy hipnotyzowanie publiczności opanowali do perfekcji, więc zrobili z nami co chcieli. A przede wszystkim – przewieźli nas emocjonalnie. Tak, jak lubimy.

Portishead zagrali w krakowskiej Nowej Hucie. Z tym miejscem kojarzy się powiedzenie sparafrazowane w leadzie tej relacji: „Możesz wyrać dziewczynę z Huty, ale Huty z dziewczyny nie wyrwiesz”. Myślałam o tym, gdy z fascynacją obserwowałam tajemniczą postać Beth Gibbons rozważając nad ścisłą zależnością jej osoby i osobowości z muzyką, którą wykonuje zespół. Choć muzycy Portishead Kraków już parokrotnie odwiedzili, ta grupa bez swojej liderki nie istnieje. Gibbons – ze swoją skuloną pozą, kurczowym trzymaniem mikrofonu, nieustannie zamkniętymi oczami i pełnym cierpienia głosem – to integralna część historii Portishead, ich muzyki i trip-hopu w ogóle.

Moje oczy zaś otworzyły się bardzo szeroko, gdy zobaczyłam tłum czekający na dojazd do Hali Ocynowni w Nowej Hucie. Choć widziałam już wiele, niczym stara tancerka flamenco, takich tłumów przed Sacrum Profanum – nawet wtedy, gdy grali Sigur Rós – nie doświadczyłam. Fascynujące, jakim fenomenem jest Portishead – biorąc pod uwagę, jak rzadko i oszczędnie zespół udziela się na rynku wydawniczym. I nie mówię tu o projektach Geoffa Barrowa i Adriana Utleya, ale tak zwanej „obecności w mediach”. Śledząc pokoncertowe wpisy znajomych – których o zainteresowanie trip-hopem bym nie podejrzewała – dochodzę dziś do wniosku, że Portishead jest ponadpodziałowe, ponadgatunkowe i najprawdopodobniej podprogowe. Nad fenomenem zespołu nieprzystępnego, trudnego, nieobecnego w mediach, nie wydającego i właściwie nie koncertującego, który z roku na rok zbiera coraz większą rzeszę fanów, powinien pochylić się jakiś socjolog. Czy to ich tajemniczość, czy fakt, że w muzyce Portishead każdy znajdzie coś dla siebie i prędzej czy później, „Dummy” będzie perfekcyjnym soundtrackiem do życia, coś sprawia, że na koncert zespołu w Polsce, podobnie jak na nową plytę, czekaliśmy z niesłabnącym podekscytowaniem.

Po raz pierwszy na żywo Portishead usłyszałam dwa lata temu, podczas festiwalu Bazant Pohoda w słowackim Trenczynie. Krakowski występ był niemal w całości powtórką z rozrywki – ta sama setlista, te same wizualizacje, takie samo zachowanie zespołu. Normalnie poczytałabym to za minus, ale – nawet odzierając opinię z ogromnego sentymentu, jakim darzę załogę Beth Gibbons – muszę przyznać, że tu akurat jest to zaletą. Hala Ocynowni w Hucie im. Tadeusza Sendzimira od kilku lat jest synonimem doskonałych koncertów. Zaskakujący wybór miejsca opłacił się organizatorom Sacrum Profanum. Po pierwszym szoku, jakim było wykonanie tu „Carminy Burana” Carla Orffa, industrialna przestrzeń na stałe zapisała się w świadomości krakowskiej publiczności, jako jedno z bardziej fascynujących miejsc koncertowych. Koncert Portishead właśnie tu nabrał niepowtarzalnego charakteru i ci, którzy narzekali na powtórzenie setlisty sprzed dwóch lat z Trenczyna, muszą przyznać, że „Machine Gun” zupełnie inaczej brzmi pdo gołym niebem i w metalowej, kosmicznej wręcz hali.

Koncert Portishead jest jak czytanie ulubionej książki, ponowne obejrzenie najlepszego filmu. Fakt, że zebrane w Nowej Hucie tłumy prawdopodobnie od dwóch dekad na okrągło słuchają jakichś 34 piosenek ze wszystkich trzech płyt Portishead plus może kilkunastu z „Out of Season”, dowodzi temu najlepiej. „Ani do tego nie potańczysz, ani nie pośpiewasz, a jednak coś cię tam trzyma jak magnes” – usłyszałam po koncercie w autobusie. Bo Portishead pochłaniają spójnością, konsekwencją, logicznym i stałym wizerunkiem. Nikogo nie udają, na siłę nie szukają poklasku tłumów, są niezwykle szczerzy w tym, co robią – do tego, stopnia, że obserwowanie emocjonalnej orki, jaką Beth Gibbons przeżywa na scenie, fizycznie boli. Ale to prawdziwe katharsis.

[yframe url=’http://www.youtube.com/watch?v=bjW73y9ln5M’]

Na krakowski koncert Portishead złożyły się w dużej mierze utwory z „Third” – całość otworzył industrialny „Silence”, zresztą akurat do miejsca koncertu metaliczny i mechaniczny charakter trzeciej płyty zespołu pasował jak szyty na miarę. Co zrozumiałe, największe owacje wzbudzały „hity” – „Mysterons”, „Wandering Star”, „Sour Times”, „Cowboys” czy nowszy „bezalbumowy” kawałek „Chase the Tear”. Emocje sięgnęły zenitu na bisie, który rozpoczęło magiczne „Roads” a zakończyło mocarne „We Carry On”, podczas którego Beth zbiegła do publiczności, by dać się dotknąć a nawet wycałować po rękach (co widać na niektórych fotorelacjach).

Nie będę udawać, że potrafię do Portishead podejść zupełnie obiektywnie – bo nie umiem. Jak pewnie większość z tych, którzy w gości z Wielkiej Brytanii wpatrzeni byli w Krakowie, jak w święty obrazek. Ale to przecież nie grzech – mieć idola. I dać się porwać, pochłonąć, zaczarować. Zwłaszcza takim czarodziejom, jak Portishead.

Kaśka Paluch, Jadwiga Marchwica

fot. www.wandzelphoto.com

[nggallery id=31]

Spis utworów na koncercie Portishead w Krakowie

1. Silence
2. Nylon Smile
3. Mysterons
4. The Rip
5. Sour Times
6. Magic Doors
7. Wandering Star
8. Machine Gun
9. Over
10. Glory Box
11. Chase the Tear
12. Cowboys
13. Threads

Bis:
14. Roads
15. We Carry On