Pamiętamy jak ta wiadomość Was zelektryzowała. Plejada polskich i zagranicznych gwiazd na serii darmowych koncertów na terenie całego woj. śląskiego okazała się nie lada gratką i ciekawym kontrapunktem do pierwszych w tym roku festiwali czy juwenaliów. Trzeba było więc sprawdzić, ile prawdy w haśle „Śląskie. Serce Europy”. Po zakończeniu imprezy możemy śmiało powiedzieć, że muzyczne serce starego kontynentu faktycznie zabiło właśnie w tej części Polski.

Nasz portal pojawił się przy okazji tylko kilku wydarzeń, ale jeżeli pozostałe prezentowały taki poziom jak te, w których uczestniczyliśmy, to przekazujemy organizatorom najszczersze gratulacje. Nasze wrażenia to impresje z trzech koncertów Dni Województwa Śląskiego.

Jak Lamb zagrali w Krakowie – czytaj relację

W piątek nastąpiła dosyć poważna kolizja programowa, w wyniku której należało dokonać wyboru: Tricky w Sosnowcu czy Woodkid w Katowicach. Ci, którzy zgodnie z hasłem „To idzie młodość” postawili na tego drugiego, z pewnością nie żałowali swojej decyzji. Co takiego urzekającego było w koncercie robiącego coraz więcej zamieszania w przemyśle muzycznym debiutanta? Otóż mądrze pomyślane show, które przebiegło niejako w dwóch odsłonach. Pierwsza z nich, molowa, bardzo kameralna i barowa pomogła Woodkidowi przełamać pierwsze lody i poczarować publikę głosem, który na żywo jest zniewalający. Gdy popłynęły już takie numery jak „Where I Live” i „Brooklyn” przyszedł czas na akt drugi. W jego trakcie rządził niepodzielnie rytm. Po dołączeniu do zespołu dwóch bębniarzy (podwójne perkusjonalia to absolutny strzał w dziesiątkę) nastąpiło mocne uderzenie w postaci „Golden Age” i słynnego już „Iron” (utwór powrócił też w bisie w interpretacji wyłącznie na klawisze i trąbkę), nie mówiąc już o fenomenalnej aranżacji nowego singla „Run Boy Run”. Woodkid nie stara się przypodobać publiczności, nawet na tego typu imprezach gra bezkompromisowo i po swojemu. Dzięki temu wygrywa, bo nawet jeśli oprawa występu przypominała nieco spektakl, to wszystkie emocje tego wieczoru były w pełni autentyczne. Woodkid obiecał, że wróci pod koniec roku. Zobaczymy, jak u niego ze słownością. Bo w kwestii talentu muzycznego nie mamy już żadnych wątpliwości.

Sobota nie zapowiadała takich zaskoczeń jak Woodkid. Występujący na tej samej scenie zespół Lamb w sumie wracał na stare śmieci. Regularność wizyt Lou i Andy’ego w naszym kraju sprawia, że trzeba było się postarać, żeby do tej pory nie usłyszeć ich na żywo. Dla mnie punktem odniesienia jest mój pierwszy koncert owieczki, który odbył się rok temu w katowickim Szybie Wilson i po którym pokochałem brytyjski duet na nowo. I oczywiście w porównaniu z tamtym regularnym występem w (dosłownie i w przenośni) dusznej atmosferze ten majowy nie robi już takiego wrażenia. Nie zmienia to jednak faktu, że tego wieczoru dostaliśmy niejako Lamb w pigułce: solidne elektroniczne granie, jak zwykle czarującą Lou i jak zwykle nadpobudliwego Andy’ego, który był tak żądny kontaktu z publicznością, że zafundował sobie w pewnym momencie crowd-surfing. To, co było dla mnie pewnym novum, to odświeżona względem tej zeszłorocznej setlista. Nie było w niej zbyt wiele miejsca na piosenki z „5”, przewinęło się za to kilka starszych kompozycji, których wcześniej na żywo nie słyszałem. Sporą gratką była dla mnie możliwość wysłuchania „B-Line” w zupełnie odmienionej aranżacji. Naturalnie nie zabrakło też obowiązkowych pozycji jak „Gabriel” czy „Gorecki”, nie wspominając już o mocarnym i sprawdzonym zestawie na bis: najpierw liryczny, podbity mocniejszym rytmem „What Sound”, a potem „Trans Fatty Acid” pełen noise’ów, jazgotów i sprzężeń. Dla takich momentów zdecydowanie warto było ponownie zobaczyć Lamb w akcji.

Tricky w Krakowie – czytaj relację

Jednak największa koncertowa petarda została odpalona ostatniego dnia, w niedzielę, w Parku Śląskim. Manu Chao pomyślany jako finał imprezy był kolejnym świetnym posunięciem. Pod kątem żywiołowości i kontaktu z publiką był to z pewnością najmocniejszy punkt programu. Tak już jest z koncertami Manu Chao, że albo zespół gra na pełnych obrotach, albo wcale. Jakie było moje zdziwienie, gdy zespół zszedł ze sceny dopiero po dobrych dwóch godzinach, co w realiach darmowej imprezy jest szczególnie uderzające. Energia i mnóstwo pozytywnych wibracji to jedno, setlista, która przybrała formę koncertu życzeń, to inna sprawa. Nie zabrakło wielu przebojów, z jakich projekt zasłynął. Jedne przewijały się w pełnych wersjach („Clandestino”, „Desaparecido”), inne jako wstawki („Me Gustas Tú” i „Bongo Bong” w ramach „La Primavera”). Nie obyło się oczywiście bez skakania po różnych stylach: od bujającego reggae czy ska po latino w bisach. Koncert nie dawał chwili do wytchnienia, nawet w pozornie spokojniejszych momentach następowało mocniejsze uderzenie, które dosłownie porywało zgromadzonych pod sceną. A to w dużej mierze dzięki osobie lidera. José-Manuel Thomas Arthur Chao Ortega to 50-latek, któremu w miarę występu co najwyżej przybywa energii. Muzyce poddaje się bezwarunkowo, a to zawsze się udziela.

Rafał Maćkowski