„Pelican City” to projekt Briana Burtona z początku minionej dekady, który nie wiedząc czemu nie wyszedł w pełni na światło dzienne, mimo, że nie byłoby zbytnim nadużyciem nazwanie tego konkretnego albumu arcydziełem.

Pelican City "Rhode Island"

To mieszkanka trip hopu i opalonego, lekko zakurzonego downtempa, która kojarzy się bardziej ze słoneczną, amerykańską dzielnicą, gdzie na nowo zapanował old school, niż
z ciemnym, technicznym laboratorium. Wizytówką albumu jest kawałek „Sesame Street”, który łączy ze sobą klasykę osiemdziesięciu bitów na minutę z ciekawą linią melodyczną, przywołująca skojarzenia z Djem Shadow. Pieprzem kompozycji są gitarowe riffy, które są swoistym tłem w secie. „Rhode Island” to album pełen mnóstwa ciekawych melodii, setów oraz zapętlonych skreczów, które przywołuje wspomnienia z ciepłych, nostalgicznych ale nie mrocznych, początków lat ’90-tych, kiedy to Massive Attack objawił się scenie muzycznej.

Krążek tak słabo przebił się do „nowo-brzmieniowego” dyskursu, że trudno go z góry zaszufladkować jako ogólnie odbierany jako dobry, czy zły.

Dla mnie, to płyta realizująca w wysokim stylu koncepcje klasyki instrumentalnego hip hopu,
i tego co w obrębie miękkiej elektroniki jest najciekawsze. Brak monotonii, wielobarwność melodii z zachowanym spójnym klimatem stanowią silną stronę krążka.

Rozkładając płytę dźwiękowo na czynniki pierwsze nie odnajdziemy w niej jego prawdziwego ducha. Jej nadbudową muzyczną jest miasto, miejskość, przestrzeń miejska, lecz nie ta industrialna, ale lokalna. Klimat spalonej słońcem amerykańskiej dzielnicy jest wyczuwalny podczas odsłuchu całej płyty od początku do końca. Szeroko rozumiane „city sounds” splatające się z synkopowym rytmem daje w efekcie niepowtarzalny klimat.

Na szczególną uwagę zasługują dwa utwory: „The Bordello” z fantastycznie zastosowanym slumpem z „Oh! You Crazy Moon” oraz zamykający album „The Pier”. Ten drugi, zaczyna się niepozornie, leniwie, w głębi kreśląc jedynie symptomy nabierania tempa, po to, by w pełni rozwinąć żagle w sercu utworu. Po trzech minutach nagle zwalnia, uspokaja się, budując nastrój. Każdy element jest tu istotny – nawet bicie dzwonu. Muzyka na płycie jest niczym żywy organizm.

Melancholia to chyba najlepsze określenie klimatu jaki panuje na krążku. Absolutnie nie można go nazwać depresyjnym, psychodelicznym czy ponurym. Spokojnie można postawić ją na półce między „Protection” Massive Attack a „Radarem” Earthlinga. Na pewno się nie pogryzą.

Mateusz Piżyński