Koncertowa bomba poszła w górę.

La Roux, fot. MySpace

W ostatni weekend krakowski Burn Selector zainaugurował sezon letnich festiwali w Polsce. Tym samym rozpoczął się masowy atak na nasze kieszenie, a także test wytrzymałości fizycznej i umiejętności logistycznych, który potrwa do końca wakacji. Czy te dwa dni na krakowskich Błoniach mogą pretendować do miana przecięcia wstęgi w wielki stylu, czy może czegoś zabrakło – o tym dowiecie się u nas.

„Znowu jesteśmy u siebie” – pomyślałem, gdy znaleźliśmy się już na Błoniach. Powrót festiwalu do pierwotnej lokalizacji po zeszłorocznej odsłonie na terenie Muzeum Lotnictwa (co okazało się bardzo niefortunnym posunięciem) z pewnością pomoże Selectorowi wpisać się w przestrzeń i muzyczną ofertę Krakowa już na stałe. Otrzymaliśmy więc atmosferę miejsca z 2009 roku, ale jednocześnie organizatorzy wystrzegli się wcześniejszych błędów, poszerzając nieco obszar festiwalu, w tym strefę gastronomiczną, której wielkość w trakcie pierwszej edycji była niezwykle uciążliwa. Dodajmy do tego poszerzony zestaw form płatności i możemy wystawić odpowiedzialnym za organizację naprawdę dobrą cenzurkę. To by było na tyle, jeżeli chodzi o informacje z lotu ptaka, teraz schodzimy już do namiotów, bo przecież najważniejsza w tym wszystkim pozostaje muzyka.

Trzeci rok potwierdza, że ostatecznie wyklarował się muzyczny profil Selectora. Po raz kolejny zestaw wykonawców dobrano według formuły: moc muzyki klubowej + trochę indie + jakiś klasyk elektroniki. Z pogranicza dwóch pierwszych stylistyk wywodzi się zespół, którego koncert wybrałem sobie na rozgrzewkę: Does It Offend You, Yeah?. Jak dla mnie był to występ z gatunku „fani na tak, reszta (w tym niżej podpisany) niekoniecznie”. A że fanów pod Cyan Stage nie brakowało, więc zespół dał z siebie sporo, serwując kolejne rytmiczne i energetyczne numery. Dla mnie była to jednak przystawka przed występem kolejnej gwiazdy.

O 22:00 miejsce Does It Offend You, Yeah? zajęli młodzi gniewni współczesnej elektroniki: Crystal Castles. Wcześniej konsekwentnie traciłem kolejne okazje, aby zobaczyć duet w akcji, dlatego Selector był dla mnie wymarzoną sposobnością, aby to nadrobić. Przede wszystkim dlatego, że warto złapać Crystal Castles, póki jeszcze są ekscytujący od strony muzycznej, a po drugie nie wiadomo, ile czasu pozostało do momentu, kiedy Alice Glass trafi do kliniki odwykowej. Muszę przyznać, że warto było uczestniczyć w tym wydarzeniu od początku do końca. To, co dzieje się z publicznością z numeru na numer i z jaką niepojętą interakcją między nią a Alice mamy do czynienia, przyprawia o zawrót głowy. Czego tam nie było: wskakiwanie perkusję, crowd surfing, wychodzenie do publiki. Fakt, z perspektywy osób, dla których był to n-ty koncert duetu, Crystal Castles stali się przewidywalni w swojej nieprzewidywalności, ale ja pozostaję pod wrażeniem. Zespół zaplanował bardzo atrakcyjną, wypełnioną świetnymi kompozycjami setlistę: od „Crimewave” (za który dałbym się pokroić) i „Alice Practice” po „Celestica”, „Empathy” i „Not in Love”. No i niech mi ktoś powie, że koncertowa wersja „Untrust Us” nie zrobiła na nim wrażenia.

Fani ledwo zdążyli skończyć wyżymanie ubrań, a już trzeba było zajrzeć do drugiego namiotu: na Magenta Stage. Tam swój występ zaczęli już Ladytron i zaprezentowali się stosunkowo przyzwoicie, a momentami nawet interesująco. Było dosyć przekrojowo, usłyszeliśmy zarówno piosenki z ostatniej płyty („Runaway”, „Ghosts”), jak i nowości („White Elephant”). Oczywiście najlepiej przyjęto reminiscencje sprzed ładnych paru lat w postaci „Seventeen” i „Destroy Everything You Touch”. Wszystko to było na tyle zajmujące, na ile pozwalały na to warunki wokalistek i obrana przez zespół electropopowa stylistyka.

Potem przyszła pora na Klaxons, headlinera pierwszego dnia. Zespołu, któremu kiedyś ktoś powiedział, że gra „new-rave”, ale po drugiej płycie jest po prostu „indie-rockowy”. A dla formacji tego nurtu występy na żywo są najczęściej testem, którego nie są w stanie przejść. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu muszę przyznać (mimo, iż moje generalne odczucia względem Brytyjczyków się nie zmienią), że Klaxons są sporo warci, jeśli chodzi o koncertowanie. Sporo wyciskają z materiału z drugiego albumu (zwłaszcza z singli „Twin Flames” i „Echoes”), a w przypadku starszych przebojów grają bez cienia rutyny. Chyba kulminacyjnym momentem był „Magick”, któremu towarzyszyła niebywała wręcz wrzawa publiczności, ale równie dobrze wypadły „Golden Skans” czy „It’s Not Over Yet”.

Na zakończenie ponownie zrobiło się klubowo, a to za sprawą setu Catz 'N Dogz z udziałem Frederika Ninaji. Zaskoczyła mnie dosyć słaba frekwencja, mimo młodej godziny (okolice 1:00) teren festiwalu szybko pustoszał. Jednak ci, którzy zdecydowali się bawić chwilę dłużej, a zwłaszcza wielbiciele brzmienia „Escape from Zoo” musieli być usatysfakcjonowani minimalistyczną, ale bardzo taneczną ofertą duetu.

Pomimo faktu, iż sobotni line-up został poważnie okaleczony (najpierw Fenech-Soler, potem w ostatniej chwili SebastiAn, który „nie dotarł do Polski”), to właśnie z drugim dniem festiwalu wiązałem większe nadzieje. Jak się okazało, słusznie. Już pierwszy występ na scenie głównej szybko wprawił mnie w dobry festiwalowy nastrój. Mowa o wspólnym projekcie Igora Boxxa i Oszibarack. Polacy zaczynali dosłownie dla garstki uczestników imprezy, ale ich dźwięki skutecznie zachęcały kolejne osoby do zajrzenia na Cyan Stage mimo wczesnej pory. Występ był hipnotyczną wędrówką po różnych rejonach tanecznej elektroniki z przewagą koncertowego szaleństwa Oszbiarack nad zabawą samplami w wykonaniu Igora. Całość wypadła więcej niż dobrze, a na uznanie zasługuje bardzo dobra komunikacja między członkami projektu Dog Trot And The Mushroom Band.

Nie zawiodłem się również na formie The Orb. Nie zawiodłem to mało powiedziane. Swoim świetnym setem duet pokazał, ile warta jest solidna elektronika rodem z lat 90-tych. Panowie zaprezentowali klasę, która dla większości gwiazd Selectora była po prostu nieosiągalna. Otrzymaliśmy pełen przegląd brzmień wszelkiej maści: od onirycznego ambientu (motyw z „Little Fluffy Clouds” wciąż robi wrażenie) po mocno taneczne, rave’owe klimaty, a na dubstepowym epizodzie kończąc. Dobrze było oderwać też czasem wzrok od wizualizacji i zerknąć na zabawę winylami w wykonaniu Alexa Patersona. Mam świadomość, że The Orb dla większości nie stanowili głównego dania, ale jak dla mnie skradli tytuł najlepszego występu tej edycji.

Organizatorzy chyba nie zdawali sobie do końca sprawy, że umieszczając w line-upie Katy B obok The Orb, umożliwią nam zaobserwowanie uroczej zmiany pokoleniowej w tej elektronicznej sztafecie. Tegoroczna debiutantka szczelnie wypełniła namiot Magenta Stage i zafundowała koncert spod znaku „młodość rządzi się swoimi prawami”. Kontaktu z publicznością i nienagannej konferansjerki może jej pozazdrościć niejedna starsza koleżanka po fachu, o warunkach wokalnych nie wspominając. To, że było sympatycznie i energetycznie to jedno, ale solidność tego występu to osobna sprawa. Za sprawą bardzo dobrych aranżacji (duży plus za sekcję dętą na trasie) wyśmienicie zabrzmiały nie tylko przeboje pokroju „Perfect Stranger” czy „Katy On a Mission” (z wplecionym „Blinded by the Lights” The Streets), ale i bardziej niepozorne numery jak „Why You Always Here”. Takiemu popowi wyrosłemu na gruncie muzyki klubowej mówię zdecydowane tak. Chciałoby się tylko, żeby całość potrwała dłużej, ale po prawdzie Katy zagrała niemal całe „On A Mission”.

Tanecznych wibracji nie zabrakło również na koncercie Hercules and Love Affair. Na początku przyglądałem się tej jednej wielkiej dyskotece z zainteresowaniem, które po pewnym czasie osłabło. Mimo, że oferta muzyczna grupy mnie nie urzeka, to nie mogę odmówić koncertowemu składowi Andrew Butlera oczarowania publiczności. Dla większości była to bowiem najprawdziwsza gorączka sobotniej nocy w elektronicznej oprawie i nie zdziwię się, jeśli wielu uczestników wskaże ten set jako najlepszy w całej edycji. Za dobrą zabawę i niespożyte pokłady energii drzemiące w całym zespole.

Drugi dzień z rzędu północ przyniosła dla mnie kolejne zaskoczenie, bardzo in plus. Jednak o ile Klaxons po prostu utrzymywali moją uwagę, tak Elly Jackson dosłownie ją przykuwała i sprawiła, że na koncercie La Roux bawiłem się wyśmienicie. Może to kwestia, że nigdy nie miałem do jej muzyki jakiegoś nabożnego podejścia i liczyłem po prostu na przebojowy koncert. La Roux na żywo to poza wokalistką jeszcze trójka muzyków, którzy w najlepsze dbają o słuszną dawkę koncertowych wibracji, dokonując przy tym przeglądu całej debiutanckiej płyty: od „Tigerlily” na wejściu po „In For The Kill” na zakończenie pierwszej części, oraz serwując świetne b-side’y: „Growing Pains” i „Saviour”. „Bulletproof” na finał również zrobił swoje. Ale poza muzyką ujęła mnie sama postać Elly, która okazała się być niebywale serdeczną i skromną osobą. Nie spodziewałbym się po niej przeprosin ani za dotychczasową absencję w Polsce, ani za lekką niedyspozycję z powodu choroby, która swoją drogą nie dawała się aż tak szczególnie we znaki.

Kolejna edycja festiwalu Selector za nami. Pod względem organizacyjnym otrzymaliśmy właściwy poziom, pod względem muzycznym było dużo słabiej niż w przypadku pierwszej edycji. Gdyby tchnąć w tegoroczny line-up więcej życia za sprawą takich świeżynek jak Katy B lub zwrócenia uwagi także na inne rejony tanecznej elektroniki niż electro, z pewnością byłoby inaczej. Szkoda też, że cała impreza kończyła się stosunkowo wcześnie. Ostatnie występy lokowały się na godzinę 1:00 i ograniczały tylko do jednej sceny. Dobrze by było nad tym pomyśleć za rok. Tyle o festiwalu jako całości.

Na wyrywki wypada to na pewno dużo lepiej. Świetnie, że Selector stał się okazją do sprowadzenia do Polski niektórych gwiazd po raz pierwszy (La Roux, Katy B), a także, że zafundował koncerty wykonawców, których mi osobiście nie udało się wcześniej usłyszeć na żywo (Tha Orb!, Crystal Castles). Burn Selector wpisuje się w festiwalowy krajobraz Polski. Jest już lokalizacja i w miarę ugruntowana pozycja. Teraz trzeba zadbać o to, aby w trakcie czwartej edycji oba festiwalowe dni trzymały taki poziom, jaki zaprezentowano w sobotę, a wtedy na Błoniach z pewnością zaiskrzy tak, jakbyśmy tego oczekiwali.

Rafał Maćkowski