Mogłoby się wydawać, że złoża elektronicznych inspiracji latami 80-tymi powoli się wyczerpują, a synthpopowe brzmienia tak mocno zespoliły się z ofertą najbardziej komercyjnych stacji czy rozgłośni, że zaczynają najzwyczajniej w świecie nużyć i odbijać się czkawką. A jednak mimo tego przesytu i często bardzo nieudolnego wykorzystywania patentów sprzed trzech dekad, powstała płyta, która jest zarówno na czasie jak również na poziomie.
„Black Light” to powrót Groove Armady po 3 latach od wydania przebojowego „Soundboy Rock” i krążka podsumowującego 10 lat działalności duetu. Kompilacja „GA10: 10 Year Story”, poza tym, że pozwoliła Andy’emu Cato i Tomowi Findlayowi zajrzeć raz jeszcze do kieszeni swoich fanów, stanowiła też sygnał, że kończy się pewien etap w działalności zespołu. Czy nowa płyta rzeczywiście oznacza nowy rozdział i nowe brzmienia? I tak, i nie. Z jednej strony „Black Light” zaskoczyło mnie odświeżoną stylistyką, ale z drugiej jest to stara dobra Groove Armada z dużą ilością tanecznych wibracji i kilkoma murowanymi hitami.
Nowa propozycja brytyjskiego duetu to umiejętne połączenie grania retro i współczesnych trendów. Mam na myśli przede wszystkim samo brzmienie albumu, mocno wystylizowane na lata 80-te, ale również personalia. Lista płac kolejny raz jest imponująca, w końcu to płyta Groove Armady. Znalazło się na niej miejsce zarówno dla weterana Bryana Ferry’ego, znajdującego się obecnie na topie Nicka Littlemore’a z Empire of the Sun czy młodych i obiecujących wykonawców. Swoją drogą to właśnie oni nagrali najlepsze kompozycje w tym zestawie.
Największym zaskoczeniem było dla mnie tak wyraźne postawienie na gitary w wielu utworach. To, w połączeniu z mocnymi uderzeniami elektronicznej perkusji i całą masą brzmień syntezatorów, dało bardzo ciekawy efekt. Choć przy pierwszej styczności część piosenek może wydawać się mroczniejsza i mniej przystępna niż to bywało do tej pory. Takie wrażenie odniosłem chociażby przy otwierającym stawkę „Look Me in the Eye Sister” z gościnnym udziałem Jess Larrabee. Szybko jednak przekonałem się do tego numeru, a piosenki z właśnie tą panią na wokalu szczególnie przypadły mi do gustu. Zawiodłem się natomiast tym, co zaprezentował Nick Littlemore. W zasadzie tylko „Not Forgotten” trochę buja, a reszta kompozycji z jego udziałem to typowe zapychacze. Na osłodę mamy jeden z najlepszych singli w historii Groove Armady. „Paper Romance” w wykonaniu Fenech-Soler i SaintSaviour to wręcz wzorcowy przebój, w którym wszystko gra: melodia, wokale i rzecz jasna produkcja.
Biorąc pod uwagę specyfikę Groove Armady, recenzję każdej płyty tego duetu należy kwitować słowami: to nie jest żadne wybitne granie. Bo przecież nie o to chodzi, kiedy mamy przed sobą perspektywę kolejnego lata i festiwali w plenerze. Nie musimy się obawiać o muzykę, jaka nam będzie towarzyszyć, ani o stroboskopy czy inne kule dyskotekowe. Cato i Fidley już o to zadbali.
Rafał Maćkowski