swayzak-routeJako, że nigdy nie byłam wielką miłośniczką twórczości Swayzaka i nie potrafiłabym wymienić obudzona w środku nocy tytułów wszystkich jego płyt i utworów na wyrywki, śmiało stwierdzam, iż najświeższa propozycja !K7 może być interpretowana i odbierana w sposób dwojaki. Przez fanów i ekspertów Swayzaka – jako sprawdzian jego możliwości w roli remixera, a drugi krążek – jako kolekcjonerska zdobycz. Natomiast przez wszystkich tych, którzy wcześniej z muzyką Jamesa Taylora i Davida Browna się nie zetknęli albo mieli ku temu wyłącznie sporadyczne okazje – jako dwie płytki z bardzo przyjemną, zróżnicowaną i zwyczajnie dobrą elektroniką. Nie wiadomo, ile z tego sukcesu przypada samemu Swayzakowi, a ile tym twórcom, których zremiksowali – jednak album sygnowany jest właśnie tą nazwą, nie mam więc innej możliwości jak tylko dobrze pisać o nich samych.
Nie znam oryginałów wszystkich utworów, które na warsztat wziął duet, ale jeśli miałabym sugerować się tymi, które znam, wniosek jest taki, że zostały one poddane dość konkretnym przemianom – ot na przykład kompozycja willa Saula feat. Ursula Rucker. Znaczy to, że Swayzak należą do tego typu producentów, którzy remiksują jakiś utwór po to, by wnieść w niego swój własny charakter i typowe dla ich twórczości cechy. A te w przypadku omawianych artystów są bardzo rozpoznawalne, nawet dla tych, którzy – jak ja – nieczęsto z nim mają kontakt. Beat ich elektroniki nie ma mocy i głębi rodem z roztańczonego parkietu, ale bez oporu można to nazwać „inteligentną muzyką taneczną” i szczerze powiedziawszy, to, co słyszę dużo bardziej pasuje mi do Warpa niż !K7. Częste zapętlenia i osobliwa monotonia wiodą tu prym, a mimo wszystko całości słucha się z pewną przyjemnością.

Ocena tzw. rarytasów jest kwestią mocno dyskusyjną. Te bowiem często funkcjonują wcześniej jako odrzuty z płyt czy utwory, które z tych albo innych powodów nie znalazły swojego miejsca na poprzednich krążkach. Gdy artysta wydaje je później zebrane na osobnym nośniku, powody mogą być dwa – albo kawałki były naprawdę dobre, tylko nie miały szczęścia, a jednak ich twórca koniecznie chce pokazać je światu, albo… traktuje to jako niezły patent na zgarnięcie pieniędzy od oddanych fanów-kolekcjonerów, którzy kupią wszystko opatrzone jego pseudonimem. Pamiętam podobne posunięcie zespołu Pearl Jam – czyli absolutnie nie w klimacie – które „omalże niemalże” nie zniszczyło mojej sympatii do tych muzyków. Są utwory, których nie usłyszała szersza publiczność, bo nie powinna ich była słyszeć. Jak już pisałam wcześniej, nie nazwę siebie ekspertką od Swayzak, nie mam więc zapewne tak szerokiego pola wiedzy umożliwiającej mi porównania „rarytasów” do kawałków albumowych. Ważnym jest jednak, że właśnie one zachęciły mnie do lepszego zapoznania się z poprzednimi produkcjami duetu – szczególnie tymi z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, które na swoistej składance prezentują się najciekawiej. Z kolei te oznaczone rokiem 2000 i późniejszym przypominają mi, dlaczego nigdy nie miałam dzikiej żądzy poznania wszystkiego co Swayzak nagrali.

I chyba mogę spokojnie podsumować ten album jako świetną rzecz do zbiorów osób, które Swayzak doskonale znają i uwielbiają. A po przeciwnej stronie stoją słuchacze, dla których „Route de la Slack” może być dobrą lekcją z historii pokaźnego stażu artystów, w pewnym sensie prezentacją ich możliwości oraz zachętą, by lepiej poznać inne popełnione przez nich wydawnictwa.

Kaśka Paluch