12-13 października 2007, Bydgoszcz

Zawsze myślałam, że Nosowska to kobieta i wokalistka. I wyobraźcie sobie jakież musiało być moje zdziwienie, kiedy w Bydgoszczy na koncercie, było nie było, Nosowskiej okazało się, że słychać niemal wyłącznie perkusistę. Więc może Nosowska to perkusista? Na szczęście nie. Nie pamiętam już kiedy ostatnio byłam na tak fatalnie nagłośnionym koncercie. I właśnie ten aspekt imprezy był praktycznie jedynym minusem pierwszej edycji Low-Fi Festival. Ale od początku…

Pierwszego dnia koncertów w hali sportowej Astoria (bo imprezy towarzyszące festiwalowi rozpoczęły się już w połowie tygodnia) zdążyłam na koncert Cool Kids Of Death. Tej łódzkiej grupy nigdy nie oceniałam pozytywnie i niestety w Bydgoszczy nie mogłam zweryfikować swoich poglądów, bo zespołu nie było słychać. Głos wokalisty, który (najprawdopodobniej) śpiewał (mogłam to tylko zobaczyć, bo usłyszeć z pewnością nie) dość głośno (w końcu to CKOD) nie był w stanie przebić się przez ścianę decybeli o natężeniu bliskim granicy bólu. Odpuściłam więc sobie męczenie słuchu po kilkunastu minutach i podjęłam się heroicznego czynu wypicia piwa poza budynkiem przy dość niskiej temperaturze, jaką nas tego wieczoru miasto uraczyło. Na halę powróciłam na koncert Kate Mosh, która – jak się okazało – do Polski nie dojechała. Następnym punktem programu był występ islandzkiej formacji Worm Is Green. W przeciwieństwie do rzeszy imprezowiczów, którzy ten koncert potraktowali jako znakomity antrakt na papierosa i piwko, ja między innymi, na ten zespół czekałam z największą niecierpliwością. Gdy pojawiłam się w fosie dla fotoreporterów byłam sama. Miałam przynajmniej komfort zrobienia odpowiedniej ilości zdjęć i możliwość spokojnego powrotu na miejsce na widowni (o przeciskaniu się przez tłum mowy nie było, bo nie było tłumu). Okazało się, że – choć styl muzyczny był diametralnie inny – problem nagłośnienia pozostał ten sam. Gdy udałam się z wizytą i grzeczną uwagą do realizatorów dźwięku, usłyszałam absurdalną – i typową dla kiepskich akustyków – odpowiedź, że „nic się nie da zrobić”. Problem w tym, że w kwestii nagłaśniania imprez nie grzeszę laicyzmem, wobec czego dźwiękowcy się w moim mniemaniu pogrążyli. Bardzo szkoda, bo psuło to całą zabawę. Shame on you.

Przejdźmy do meritum, czyli strony muzycznej. Worm Is Green zdecydowanie lepiej prezentują się na płytach studyjnych. Z prostego powodu. Koncert festiwalowy rządzi się swoimi prawami, od muzyków generalnie wymaga się mocy i głośności (choć nie wszyscy się do tego stosują o czym za chwilę). Islandczycy postawili więc na elektro-popową stronę swojej twórczości, dzięki czemu było bardzo tanecznie, z kolei jednak odczułam niedosyt elektronicznych zawijasów i labiryntów, w stylu kawałków z „Automagic”. Mimo tego Gudridur Ringsted udało się nawiązać dobry kontakt z publicznością i wzbudzić w nas sympatię, która zaowocowała bisem.

Następna na scenie miała pojawić się Nosowska i zgodnie z moimi oczekiwaniami, zagubiona reszta publiczności natychmiast powróciła pod scenę. A Kasia, jak to Kasia, skromna, wystraszona i nieśmiała, dała popalić wszystkim pseudo-wokalistkom mającym czelność tytułować się artystkami, prezentując bezbłędny koncert i bezbłędne wykonanie. Szkoda, że w mocniejszych utworach prawie nie było Nosowskiej słychać, ale wrażenie poprawiały akustyczne kompozycje (jak perfekcyjna aranżacja kawałka „UniSexBlues”). Co zupełnie zrozumiałe, nie wypuściliśmy wokalistki bez bisu, którym okazała się zupełnie nowa i zupełnie porażająca wersja starego przeboju „Jeśli wiesz co chcę powiedzieć”. Nosowska – równie subtelna co mroczna i energiczna – to jeden z dwóch mocnych akcentów festiwalu.

Drugim z wymienionych akcentów był oczywiście występ norweskiego zespołu Flunk. Choć muzycy promowali głównie swój najnowszy krążek „Personal Stereo”, nie zabrakło starszych kompozycji – absolutną euforię i ekstazę słuchaczy wywoływały takie hity jak chociażby „Miss World” czy „Blue Monday”. Wyżej wspomniałam o tym, że nie wszyscy przystosowują się do generalnego oczekiwania mocy i głośności na festiwalach. To właśnie Flunk odżegnali się od tej zasady – Anja Oyen Vister otwarcie przyznała, że „nie chcą robić zbyt wiele hałasu” gdy Jo Bakke wziął do ręki gitarę akustyczną, by zagrać kilka spokojniejszych kompozycji. Przy okazji artyści stworzyli sympatyczną, wręcz domową i pełną humoru atmosferę (zapewne na długo zapamiętamy pytanie Anji – „can you see we have a drummer?” – bo istotnie perkusistę trudno było dostrzec w czeluściach sceny). Zdawało się więc, że będą bisować bez końca. Niestety nie spodziewałam się poprawy nagłośnienia (skoro „nie da się”) i tak wyglądał jedyny, niezależny od zespołu, mankament.

Choć nie zgodziłabym się z organizatorami festiwalu, którzy przed ostatnim koncertem (Ani Dąbrowskiej) pokusili się o tezę, że Low-Fi Festival można już nazwać imprezą europejską – do tego miana jeszcze im trochę brakuje – to był to jeden z ciekawszych programowo festiwali w Polsce. Wprawdzie zaproszenie Dąbrowskiej na tę imprezę wydawało mi się zabiegiem stricte marketingowym, ale za to gratuluję odwagi i pomysłu ściągnięcia do Bydgoszczy Worm Is Green czy Flunk. Wierzę, że przy następnej edycji poprawione zostaną niedociągnięcia, jakie można wybaczyć z racji tego, że ta była pierwsza i Low-Fi Festival stanie się pretendentem do tytułu jednego z najlepszych festiwali muzyki alternatywnej w kraju. A może i rzeczywiście w Europie.

Kaśka Paluch

fotorelacja

12-13 października 2007, Bydgoszcz