Promocja tego krążka… jeśli promocją mogę to w ogóle nazwać, jest i będzie dość specyficzna. Tym bardziej cieszy mnie, że to właśnie w to miejsce najnowszy album Holdcut’a trafił niemalże bezpośrednio. Twórczość tego producenta znałam prawdopodobnie jeszcze zanim on poznał mnie, teraz już wiemy o sobie nawzajem i żyjemy w dobrych układach. Jednak znajomości i sympatie swoją drogą, a rzeczowa krytyka swoją i „SoundWriter Remixes Vol. 1” przesłuchiwałam bez minimalnego nawet cienia litości na twarzy. No i cóż… wybacz Holdcut. Ta recenzja będzie pozytywna 🙂
Nieczęsto zdarza się, żebym utwory ściągnięte z net-labeli po jednym przesłuchaniu umieszczała w pamięci swojego przenośnego odtwarzacza. Zazwyczaj tamto zaszczytne miejsce towarzysza podróży – krótszej czy dłuższej – znajdują sprawdzone dźwięki, sprawdzonych artystów. I chyba dostałam, mówiąc kolokwialnie, po łapach – ot tak profilaktycznie, żeby przestać wreszcie porównywać produkcje „zagramaniczne” z tymi, które powstają niemalże za ścianą. Bo domowe komputery potrafią niejednokrotnie tyle, ile imponujący sprzęt studyjny (o tym mógł przekonać się każdy, kto widział fińską parodię Star Trek – ale to taka pozabranżowa dygresja). I po kilkuletniej gonitwie za techincznymi nowinkami świadczącymi o prestiżu wykonawcy, znów powracamy do punktu, w którym liczy się głównie to, co artysta ma w głowie. A nie w pokoju.
„SoundWriter Remixes Vol. 1” to stop sampli, beatów, rapu, funku, hip-hopu, melorecytacji, wycinków z dialogów filmowych, disco, trip-hopu i dźwięków rodem z gier telewizyjnych czy kreskówek… i czegoś, co tam na pewno jeszcze jest, tylko kto to znajdzie? Elementów składowych w każdym razie jest dużo. Na tyle, że słuchając tych osiemnastu utworów zaczęłam mieć podobne odczucia, jak przy kontakcie z płytą Hala Willnera „Whoops, I’m an Indian”. Znaczy to, że zastanawiałam się cicho: „ten facet, to na poważnie tak, czy żartuje?”. Nie da się tu bowiem nie zauważyć prawdziwej zabawy z materią dźwiękową. Holdcut czerpie całymi garściami z dorobku gwiazd, klasyków muzyki funk i acid jazz, a dialogi filmowe rozpozna chyba każdy, kto w ogóle interesuje się kinem. Z jednej strony więc jest bardzo zabawnie, z drugiej – śmiertelnie poważnie. Zwłaszcza gdy pałeczkę przejmuje rap. Jedno jest pewne – na tym albumie Holdcut dematerializuje kompletnie pojęcie nudy. Bez przerwy coś się tu dzieje. Jak w książkach Jonathana Carrolla – za każdym rogiem kryć może się coś dezorientującego.
Mimo, że przewija się tu tyle rozmaitych gatunków, w jakiś niewytłumaczalny dla mnie sposób, całość sprawia wrażenie spójnej. Najnowsza płyta Holdcut’a pasuje nie tylko do miejskich wojaży ze słuchawkami na uszach, czy domowego zapracowania. To w ogóle jest krążek który warto mieć i którego warto słuchać – dla zwykłej, niczym nie zobowiązanej przyjemności.
Kaśka Paluch