feltmountainZ tą płytą każdy fan trip-hopu wcześniej czy później musi się zmierzyć. „Felt Mountain” jest bowiem jednym z tych dzieł otoczonych mgłą nastrojowej i tajemnej elektroniki, które podrywają słuchaczy z krzeseł, które wpisują się już na zawsze jako klasyk gatunku. Jest jednocześnie czymś więcej niż oszałamiającym debiutem magicznego brytyjskiego duetu – to po prostu wydarzenie i zwycięstwo na całej linii.

Dymem swego papierosa dmucha nam w twarz Allison Goldfrapp, nieprzeciętna wokalistka, bardzo ważna zdobycz wokalna dla trip-hopu, oraz Will Gregory, a właściwie jego cień, ponieważ najczęściej schodzi na drugi plan i udaje się do swojego aranżacyjnego królestwa. Tworzą oni formację nieprzeciętną, która od początku oferowała kompozycje skomplikowane, melancholijne i oniryczne, zarezerwowane tylko dla niezwykle wrażliwych słuchaczy. Pojawiali się z Tricky`m, Juryman`em czy Orbital. Jednak ich muzyka nabiera pełnego wydźwięku, gdy staje się materiałem na własną płytę

Pewien charakterystyczny dla trip-hopu ezoteryczny, pełen drżenia i niepokoju klimat sprawia, że wielbiciele bristol sound delektują się każdym dźwiękiem od początku. Ciekawym zabiegiem jest połączenie bardzo nowatorskich, refleksyjnych rytmów z siłą orkiestry. Niezliczona liczba programatorów idzie w parze z fortepianem, skrzypcami i wiolonczelą. Nadaje to tej wyjątkowej magii właściwej tylko „Felt Mountain”. Czy wiecie, kto pojawił się na płycie? Otóż album powstał, gdy Portishead istniało już bardziej formalnie, więc jego członek, basista Adrian Utley, z czystym sumieniem mógł sobie pozwolić na muzyczny skok w bok. Nie zaznacza jednak zbyt silnie swojej obecności i może raczej oblizywać usta na myśl, że to jego grupa mogła nagrać takie cudo. Goldfrapp dosyć zręcznie przejęli pewną spuściznę po dniach chwały trip-hopu. Nie mogli więc zawieść i nie zawiedli…

Materiał zebrany na krążek ma też wiele wspólnego z muzyką filmową, nierzadko Alison podaje rękę Ennio Morricone lub Krzysztofowi Komedzie, dźwięki są bowiem bardzo typowe dla obu panów. Sama Alison tworzyła wiele utworów, będąc zainspirowana filmami, które szczególnie ją dotknęły i zafascynowały. Płyta niewątpliwie ma w sobie coś z muzyki z rodem z francuskiego kryminału. Obraz z Alison w roli głównej to wiejąca chłodem historia. Śpiewa głosem niezwykłym, anielskim w sposób bardzo delikatny i subtelny, jakby tylko lekko dotykając dźwięków, bo istotą płyty jest właśnie ascetyczna jedwabność wszystkich utworów. Stanowią one nielada wyzwanie, są cudowne i niebezpieczne. Utopijny świat tej niebagatelnej płyty wprawia w stan muzycznej ekstazy i najwyższego skupienia, to słodkie napięcie trwa przez cały czas.

Alchemia w świecie trip-hopu. Niezwykła uwodzicielska mieszanka wyszukanej elektroniki z jednoczesną orkiestracją. Odkrycie. Zjawisko. Pozycja ambitna, uwodzicielska i obowiązkowa, pełna chłodu, ale jednocześnie pikantnego demonizmu.To dzieło prawdziwie frapujące, a może raczej goldfrappujące…

Rafał Maćkowski (el.greco)