Jak tu ich nie lubić? Donna Regina nieustannie oferuje nam leniwe i relaksujące avant-popowe dźwięki już od paru dobrych lat. Do tego na ich koncertach (ostatnio złapać ich w Polsce to nie problem) atmosfera jest jeszcze sympatyczniejsza niż na płytach. Dlatego ciężko mi napisać coś nieprzychylnego na temat ostatniego albumu niemieckiego tria. Nie poradzę jednak nic na to, że wcale nie chce mi się powtarzać za wokalistką Reginą Janssen more and more.
To już dziesiąta płyta Donny Reginy. Gdyby przestudiować dyskografię zespołu, skupiając się przede wszystkim na tych bardziej popularnych krążkach wydanych po 1999 roku, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że brzmienia zespołu coraz bliżej przesuwają się w stronę popu i większej przystępności. Kolejne albumy tracą chropowatość i specyficzny urok, zyskując z kolei piosenkowy potencjał. Ta cała zmiana odbywa się wciąż w chilloutowo-popowych rejonach, nie mniej jednak ciężko jej nie zauważyć. Zwłaszcza, gdy dostaje się do rąk „More”.
Cóż mogę powiedzieć na temat zawartości samej płyty. Zapewne łatwiej mi będzie zacząć od tego, co jest nieodłącznym elementem muzyki sygnowanej logo Donna Regina. Jak zawsze temperatura utworów rejestruje się w obszarach znacznie wyższych niż te, które obecnie oferuje nam listopad. Znowu jest sympatycznie, lekko, przyjemnie i bajkowo, znowu za mikrofonem Regina Janssen, której barwę wielu określa mianem zmysłowej i delikatnej. Jak zwykle otrzymujemy również porcję brzmień gitarowych połączonych z subtelną elektroniką. Teoretycznie mamy więc do czynienia ze wszystkimi atutami wcześniejszych propozycji formacji. W takim razie może warto wrócić do nich, ponieważ były o wiele bardziej ekscytujące niż „More”. Weźmy takie „Cry Baby”. Na który moment tej piosenki nie przewinęlibyście, to nic się nie zmieni, muzyka i głos Reginy będą jednostajne i nudnawe. To, co jedni nazwą konsekwencją grupy, ja określę jako schematyczność i przewidywalność. Nie powiem, że kompletnie nic się tu nie dzieje. Coś się przełamuje w połowie płyty na „To Be Round” i „Shape My Day” i w przypadku 9-minutowej mantry „Heart Oh Heart” (zdecydowanie najlepsza pozycja). I to by było na tyle. Kompozycjom brakuje nerwu, pulsu i chociaż nie słucha się tego źle, to dopada nas raczej znużenie. To tak jakby jechać w ciepłym, komfortowym pociągu, ale zdecydowanie za wolno. I chociażby nie wiem jak przyjemnie było w środku, to podróż zacznie nas męczyć. Za oknem jesień i takie brzmienia są pożądane, ale w tym roku zdążyło już powstać trochę ciekawszych rzeczy na tym polu.
Wracając do mojego pytania postawionego na początku i do sympatyczności Donny Reginy. Nie ulega wątpliwości, że dalej wielu fanów będzie mieć do nich ogromny sentyment. Powiem więcej, pewnie w trakcie nadchodzącej trasy znowu pozytywnie nas zaskoczą, ponieważ ja zapamiętałem ich jako mistrzów nastroju. Nie da się jednak ukryć, że Donna Regina odnotowała spadek do drugiej ligi i zdaje się być trochę mdłą, zmęczoną grupą muzyków w średnim wieku, u których z pomysłowowością nie jest już tak dobrze jak kiedyś.
Rafał Maćkowski