devaKiedy szukałam bardziej szczegółowych niż okładka informacji na temat zespołu Deva, natknęłam się – tak na stronie wydawcy, jak i samej grupy – li tylko na wzmiankę o promowaniu wegetariańskiego stylu życia przez muzyków Deva. Jako wegetarianka popieram, ale kompletnie nie rozumiem w jaki sposób ima się to muzyki i dlaczego ten fakt stał się ważniejszy od chociażby historii grupy. Choć podobno to ich inspiruje. Mamy więc trzech artystów, ogólną informację na temat stylistyki muzycznej zespołu i płytę. Wobec tego niech przemówi dźwięk.
To, co tworzą Deva jest swoistą pochodną soulu, r’n’b i delikatnego popu, utrzymaną w stałej, chilloutowej konwencji. Ambitnie zaaranżowane wokale, ciepły i miękki dźwięk gitary i smaczki „studyjne” (echa, pogłosy) to charakterystyczne brzmienie Deva, które w zasadzie nie ulega zmianie. Utwory o bardziej minimalistycznym nastawieniu przypominają mi solową twórczość Lou Rhodes – choć głos oczywiście nie tak rozpoznawalny, to ogólna stylistyka i zamysł na kompozycje bardzo podobny. Czasem proporcje nieco się przekształcają – jak na przykład przy „Shelter” gdzie zaczyna się robić bardziej r’n’b (a nawet hip-hopowo) niż soulowo, później wręcz rockowo („Get Away”), a momentami do głosu dochodzi elektronika – choć przez większość płyty raczej w roli fantoma.

Co ciekawe, głos wokalistki – Moniki – skojarzył mi się z tym, co prezentuje jej koleżanka po fachu z Miloopy – Natalia Lubrano. Obie panie mają bardzo podobne maniery wokalne, nawet barwę głosu, przez co czasem miałam wrażenie, że Deva to taka Miloopa bez drum’n’bassowego beatu. To oczywiście komplement, acz wolę Miloopę z beat’em.

Jednak jako, że w muzyce Deva zmienia się głównie płaszczyzna instrumentalna, a pod względem wokalnym przez jedenaście utworów dzieje się właściwie to samo, pod koniec albumu jest szansa na odczucie znużenia. Szczególnie, że ostatnie dwa kawałki brzmią jakby zostały dograne na szybko i bez koncepcji. Płyta mogłaby się spokojnie na dziewiątym tracku kończyć, niczego byśmy nie stracili.

Deva nie jest bynajmniej objawieniem na polskiej scenie muzycznej. To taki miły zespół, z przyjemną i dobrze zrobioną muzyką, świetnie sprawdzi się na plenerowym festiwalu przed reggae’ową grupą Village of Peace, a na pewno w Wiosce Pokoju (a z tego, co zdążyłam wychwycić z MySpace’owych informacji – niezbyt wielu, notabene – muzykom Deva te rejony nie są obce). A już zupełnie poza tym wszystkim, to kojąca, niczym nie zajmująca produkcja. Przyjemne, choć bez rewelacji.

Kaśka Paluch