daedelusOcena muzyki elektronicznej, zwłaszcza tej dość eksperymentalnej i ekstrawaganckiej, jest nie tyle trudna, co chyba najmocniej ze wszystkich subiektywna. Dla jednych bowiem ten czy inny utwór będzie tylko, jak się zwykło mówić, „plumkaniem”, inni odbiorą go jako kunszt operowania sprzętem grającym i nagrywającym. Faktem jest, że na ocenę wpływ ma z pewnością znajomość rzeczy, warsztatu, obycie w temacie, najczęściej jednak prym wiedzie zwyczajna kwestia gustu.
Ja na przykład lubię czuć w muzyce elektronicznej jakiś oddech, tętno, które sugerowałoby, że mimo całej swojej syntetyczności, jest ona żywa. Coś takiego właśnie znajduję w twórczości Daedelusa i za to dokładnie cenię „Invention”.

O tym, czy płyta zalicza się do „starych” czy „nowych” możnaby polemizować. I nie ma to w tym momencie najmniejszego znaczenia, bo mimo, iż „Invention” wydana została w 2002 roku, wciąż zdaje się być aktualna i świeża. A to, co mnie w niej najbardziej ujmuje to totalne pomieszanie początków dwóch wieków. Na albumie znajdziemy bowiem nie jeden, nie dwa, ale całą rzeszę sampli ściągniętych z pokrytych kurzem winyli lat 30- czy 40-tych XX wieku, mistrzowsko połączonych z rytmiką i brzmieniami abstrakcyjnego hip-hopu naszych czasów. Taka konstrukcja intryguje, przyciąga, zachwyca. Słowem: szesnaście niebanalnych kompozycji, osadzonych w specyficznym klimacie muzyki „tamtych lat”. Aż ciężko oprzeć się wrażeniu, że po wyjściu na ulicę nie zobaczymy kinowego plakatu „Maroko”*.

Jednak nie tylko wspomniane wstawki z filmowych sountracków dodają „życia” muzyce Daedelusa. Artysta operuje – zarówno samplami przezeń stworzonymi, jak i tymi pożyczonymi – jakby to były żywe instrumenty. Wystarczy wsłuchać się w (na marginesie, mój ulubiony utwór na krążku) „Astroboy”, żeby zrozumieć co mam na myśli – usłyszawszy jak głos (ale nie wokal), krótkie partie orkiestrowe, fortepian, nieregularny beat i efekty dialogują ze sobą, niczym muzycy orkiestrowi. To chyba najbardziej romantyczna, ze wszystkich ortodoksyjnie eksperymentalnych produkcji światowych elektroników i DJów ostatnich lat.

Cóż dodać? Ponad czterdzieści minut podróży po zakamarkach najlepszej muzyki.

Kaśka Paluch

* Maroko – film z Marleną Dietrich z 1930 roku.