CocoRosie – specjalistki od muzyki nieznośnej – powracają z trzecim już w swojej karierze albumem. „The Adventures of Ghosthorse and Stillborn” to przedsięwzięcie z pomysłem – książeczka składająca się z 11 w miarę upływu czasu coraz bardziej mrocznych i demonicznych kompozycji – ale również przedsięwzięcie dziwne z mieszaniną inspiracji, gatunków i użytych środków.
Są chyba dwa wyznaczniki muzycznych poczynań sióstr Casady tworzących ten niecodzienny duet. Po pierwsze: eksperyment. I to nie tylko przeprowadzany na muzyce, ale być może przede wszystkim na słuchaczach. Po drugie: konsternacja, w jaką wprawia każda kolejna produkcja CocoRosie. Stwierdzenie, że ma się obraz ich albumu po jednym przesłuchaniu, jest dosyć ryzykowne, zwłaszcza w przypadku ostatniej propozycji duetu. Ocenianie muzyki CocoRosie jest o tyle karkołomnym zadaniem, że nie wiadomo, według jakiej skali należałoby ją oceniać i jakimi kategoriami warto byłoby się posłużyć. Postanowiłem więc rozpatrywać „The Adventures…” bardziej pod kątem eksperymentu, spełnienia zachcianek samych autorek niż jako kolejną płytę do zrecenzowania, zaś panie Casady traktować raczej jako zjawisko niż pełnoprawne artystki.
Zawartość tego, co tym razem zaprezentowały siostry, jest mieszaniną w zasadzie wszystkiego, nie wyłączając najbardziej wykluczających się elementów. Mamy tu niemal hip-hopowe melorecytacje, śpiew operowy, beatbox, szepty do ucha i radosne podśpiewywanie zestawione z elektronicznymi podkładami, dźwiękami pozytywek, dzwonków rowerowych, fortepianem i wieloma innymi instrumentami tudzież zgrzytami czy piskami. To wszystko wygodnie było nazwać po prostu folkiem, choć osobiście wolę określenie freak-folk. Może właśnie dzięki takiej gamie i rozpiętości materiału, wielu ochrzciło trzecią płytę CocoRosie mianem najlepszej. Czy tak jest w rzeczywistości? Z pewnością zawiera ona jedne z najlepszych piosenek duetu: zbieżne stylistycznie i z wyraźnym beatem: „Werewolf”, „Promise” czy radosny „Rainbowarriors”. Wszystkie ze sporym potencjałem. Jednak obok takich jaśniejszych momentów funkcjonują wręcz odstraszające pozycje z „Japan” na czele. Właśnie za ich sprawą możemy mówić o niestrawności całego materiału. Przebrnięcie przez płytę od A do Z jest zadaniem ponad moje siły. Także same wokale kolejny raz nie są w stanie mnie przekonać. Nie mam na myśli tego, że barwy sióstr Casady mnie irytują, raczej zwyczajnie nużą…
Niewykluczone, że gdyby E. A. Poe miał poczytać dzieciom na dobranoc, to osiągnąłby efekt podobny do dziewczyn z CocoRosie. Atmosfera płyty sprawia wrażenia żywcem wyjętej z domu dla lalek, którym pourywano głowy. Panie śpiewają chociażby: „The warm kittens close to the earth/ underground bodies stir with no sound” czy „Everyone wants to go to Iraq/ but once they go, they don’t come back”, tworząc płytę-makabreskę. Jednak i w tym ciekawym, groteskowym chwycie siostry Casady nie znają umiaru.
Jest jedna rzecz, która zdaje się bronić ten trzeci już wybryk duetu. To, co zauważyłem dzięki „The Adventures…”, to fakt, że muzyka CocoRosie dobrze koresponduje z innymi przejawami sztuki. Zupełnie inaczej odbierałem „Rainbowarriors” przed i po zobaczeniu teledysku M. Gondry’ego. Może w tym właśnie tkwi klucz do zrozumienia czy nawet polubienia sióstr Casady. Zachęca to z pewnością do pojawienia się na ich nadchodzących koncertach, na których z pewnością rozbudowują tę całą otoczkę wokół swoich piosenek.
Nie powiem, lubię płyty, do których trzeba się stopniowo przekonywać, docierać do ich piękna, ale nie takie, których pierwsze przesłuchania wspominam jako bolesne doświadczenia. A w przypadku styczności z muzyką CocoRosie niezmiennie dominuje właśnie takie uczucie. Nie załamuję jednak rąk, bo nowa płyta stanowi dosyć konkretny zwrot w stronę lepszego. Może za parę płyt dziewczyny, a wraz z nimi ich muzyka, dojrzeją. Na chwilę obecną „The Adventures..” nie polecałbym jednak nikomu spoza grona zagorzałych wielbicieli ich twórczości.
Rafał Maćkowski (el.greco)