mulhollandO filmie będzie krótko. „Mulholland Drive” jest moim ulubionym filmem Lynch’a. To zagadkowa układanka, pełna mrocznych tajemnic, lęków, oniryczna, niejasna, może nawet nienormalna. Reżyser w grze, w której tylko on dyktuje warunki i tylko on zna całkowite rozwiązanie, zdołał umieścić ogromną ilość symboli na temat przeznaczenia, w tle zaś dramat zakochanej kobiety, początkującej aktorki, opowiadając do tego o tym, jak pełna flegmy i zła jest „fabryka snów”. Używa jednak do tego środków niekonwencjonalnych, stosuje przeróżne zabiegi, straszy, zastawia pułapki i dostarcza niesamowitych wrażeń.
Jaka jest najlepsza recepta na stworzenie dobrej ścieżki dźwiękowej do filmu Lynch’a? Należy być jego przyjacielem, a jeszcze lepiej – nazywać się Angelo Badalamenti. Jest on kompozytorem włosko-amerykańskiego pochodzenia będącym bratnią duszą Davida i wieloletnim współpracownikiem reżysera. Wszystko zaczęło się od tego, że przy powstawaniu kultowego „Blue Velvet” Angelo uczył śpiewu Isabellę Rossellini grającą jedną z głównych ról. I tak już właściwie pozostało. Od tej pory Angelo pojawiał się na listach ekip najbardziej znanych filmów Lynch’a: „Zagubionej autostrady”, Dzikości serca” czy „Prostej historii”, a także serialu „Miasteczko Twin Peaks” i jego kinowej kontynuacji. To właśnie w duecie z przyjacielem Badalamenti tworzy swoje najlepsze kompozycje. Mimo to jego muzykę możemy usłyszeć m.in. w „Koszmarze z ulicy Wiązów 3”, „Mieście zaginionych dzieci”, a ostatnio w „Bardzo długich zaręczynach”.

Soundtrack zdominowały utwory skomponowane przez samego Badalamenti i Lynch’a, przy czym łatwo odróżnić, co wyszło spod czyich skrzydeł. Ścieżka dźwiękowa płynie tym samym rytmem, co film. Otwiera ją skoczny i iście ‘amerykański’ konkurs jitterburga, zamyka z kolei nieśmiały i smyczkowy „Love Theme”. Właśnie chronologia jest poważnym atutem płyty, bije ona tym samym rytmem serca, w tych samych miejscach oddycha gorączkowo i w tych samych miejscach przystaje, by odpocząć. Badalamenti jest odpowiedzialny za kompozycje czysto ilustracyjne i główne tematy muzyczne, które słyszymy przez cały czas w trakcie filmu t.j.: „Mulholland Drive” czy „Diane & Camilla”. Opierają się one głównie na płynących dźwiękach skrzypiec zawsze wyłaniających się z ciszy i często balansujące na jej krawędzi (jak chociażby w „Diner”). Z kolei Lynch stworzył bardziej rockowe i bluesowe oblicze albumu. Akurat ta część średnio przypadła mi do gustu. Kolejną mocną stroną soundtracku jest jego różnorodność: od wspomnianych już bardzo klasycznych brzmień filmowych poprzez naiwne rytmy a’la lata 50-te aż po perełkę „Llorando (Crying)”, hiszpańskojęzyczną wersję szlagieru R. Orbisona ze ściskającym za gardło wokalem Rebekah Del Rio – śpiewa delikatnie, ale jednocześnie przyciska, kobieco, a z drugiej strony radzi sobie jak potężna orkiestra.

„Mulholland Drive” spełnia wszystkie ważniejsze zadania muzyki filmowej; zrobię nawet krok dalej i powiem, że w pełni realizuje wszystko, co powinno stanowić oprawę dla dzieła Lynch’a. Tak jak film maluje oblicze miasta aniołów, które tak naprawdę jest miastem demonów. Kiedy przechodzimy Bulwarem Zachodzącego Słońca czujemy głęboki strach, a nie podekscytowanie; kiedy wkraczamy do Hollywood nie słyszymy ambitnych i popisowych numerów, ale głupiutkie i cukierkowe „I’ve Told Every Little Star”. „Mulholland Drive jest bez wątpienia filmem wymagającym otwartego umysłu i chyba taka też zdaje się być ścieżka dźwiękowa, nie przypadnie więc do gustu każdemu. Zapewne urzeknie ona wszystkich, którzy film widzieli, bo jest jego nierozerwalną częścią, a także fanów twórczości Badalamentiego i ogólnie pojmowanej muzyki ilustracyjnej. Atmosfera jak najbardziej trip-hopowa bez użycia trip-hopowych środków.

Myślę, że moją recenzję mogę tylko zamknąć w jeden sposób, a reszta niech pozostanie milczeniem: „Silencio”.

Rafał Maćkowski (el.greco)