W swojej recenzji Guardian nową płytę Moses Boyda określił zdaniem „dancefloor friendly jazz”. Słowem, jazz przyjazny tańczeniu. Zabawne jest to o tyle, o ile, że jazz generalnie był i będzie do tańca. Trudno się jednak nie zgodzić, „Dark Matter” rzeczywiście bywa „friendly”, chociaż bywa też bardzo mroczny, pogmatwany, nieoczywisty. Solowy album perkusisty i producenta, znanego fanom jazzu z projektu Binker & Moses, będzie – bez żadnych wątpliwości – najważniejszą płytą tego roku.
To płyta treściwa jak dobrze zredagowana książka. Nie ma na niej ani jednego niepotrzebnego słowa, dźwięku, brzmienia. I trzeba muzyka doskonale zorientowanego w materii, by tak zróżnicowane, stylistycznie bogate kompozycje upchnąć w 50 minutach nieprzerwanego, bezbłędnego strumienia muzyki.
Wpływy gatunkowe mieszają się tu tak gęsto, że „niektórzy puryści nie nazywali by tego już jazzem” – jak powiedział sam Boyd w jednym z wywiadów. Dla mnie te jazzowe fundamenty jego muzyki są niezaprzeczalne i wyraźne. Nie tylko w brzmieniu i przenikającym wszystko jak złota nić perkusyjnym groovie (w końcu to przede wszystkim perkusista), ale też rozległych harmoniach, tych charakterystycznych akordach, septymach i „dwa-pięć-jeden”. Weźcie na ten przykład „Y.O.Y.O”, ta gitarowa solówka z akompaniamentem bębnów i basu tylko. No, brakuje jedynie zapachu papierosów i szklaneczki whisky z lodem w ciemnej sali.
Prawdziwa jazda zaczyna się jednak tam, gdzie Boyd jazzowi zostawia trzymanie warty i tło. Na płytę wkradają się wokale, które spokojnie mogliby na sample wziąć twórcy disco, ale u Boyda towarzyszy im groove przywołujący jak widma przeszłości produkcje spod szyldu Jazzanovy, JagaJazzist i wszystkich tych „jazzujących” elektronicznie bandów tak popularnych parę lat temu. A od momentu, w którym na płycie pojawia się „Dancing in the Dark” z Obongjayarem, mroczny i gęsty, triphopowy, że nie powstydziliby się go sami Massive Attack, hamulce puszczają. Kiedyś Moses powiedział, że z równym zainteresowaniem co jazzu, słuchał pirackich stacji radiowych emitujących UK i garage i – nie zgadniecie – udało mu się wkręcić nawet i to („2 Far Gone”). To nadal jazz, ale umiejętność wplecenia w niego choćby tylko dekoracyjnych elementów brytyjskiej muzyki miejskiej i klubowej zasługuje na aplauz na stojąco.
Genialny album, jeden z tych, które będzie się wspominać jeszcze długo i których słuchanie raz za razem jest zapętloną przyjemnością: intelektualną, estetyczną i… w końcu można do tego jeszcze potańczyć.
Kaśka Paluch