Jestem w piwnicy, która pełni rolę klubu, jakich w Krakowie wiele. Wraz ze znajomymi zajmuję zdezelowany drewniany stolik, to cud, że go znaleźliśmy, bo panuje tu wyjątkowy tłok. W pomieszczeniu obok ma za chwilę zagrać wschodząca gwiazda, tak wszyscy o niej mówią, polskiej elektroniki. Dziewczyna pochodzi ze Śląska. Jest na nią spory hajp. Kraków lubi hajp. Stąd tłumek. Kłębi się pod drzwiami i niecierpliwi, bo koncert trochę się opóźnia. My czekamy aż ci wszyscy ludzie w końcu sobie pójdą i dadzą odetchnąć. Ktoś mnie wyławia w tłumie i zaczepia. „Ej, bo ty w tym siedzisz. Ona faktycznie jest taka dobra?” – pyta. I że ciekawe, kiedy zacznie grać. Nim zdążę cokolwiek odpowiedzieć widzę jak znajomi chwytają za swoje szklanki i zbierają je z dygoczącego stołu. Przez chwilę zastanawiam się czy to nie trzęsienie ziemi, ale nie, to potężny bas przewalił się po sali. „Myślę, że już zaczęła” – odpowiadam. 

Nie pamiętam który to był rok, pewnie okolice 2013, czas przed premierą debiutanckiego albumu Zamilskiej „Untune”. Niemal wszystkie polskie media, od „alternatywnych” po głęboki mainstream, zdążyły przeżyć już długotrwałe spazmy nad zamieszaniem jakie wywołał „Quarrel” wrzucony na Soundclouda, który – podług legendy – miał rozsławić Zamilską w jedną noc. W recenzji „Untune” napisałam, że jest „władczynią hałasu”, że brzmienie ma „brudne, oleiste i ciężkie”, że „czai się na podświadomość” i pamiętam nawet, że kiedy grała przed Moderatem na tauronowym biforze, ktoś obok mnie skomentował „no, jest to przerażające”.

Oj, jak wiele się od tamtego czasu zmieniło. „Uncovered” jest jak nowy, mocny początek, jak przemeblowanie i przewartościowanie i choć Zamilska nadal zdaje się „czaić na podświadomość”, to tym razem bardziej niż na tę słuchacza, czai się na swoją. Coś jednak pozostaje niezmienionym fundamentem jej muzyki i to właśnie przypomniało mi historię z krakowskiego klubu. Otwierający album „Message” wdziera się w przestrzeń jak trzęsienie ziemi, potężnym basem i hałasem. Poprzednią płytę zaczynała dźwiękiem dun chen, długich tybetańskich trąb, którymi mnisi w klasztorach nawołują do rozpoczęcia ceremonii. I teraz, choć już nie tak pierwszoplanowo, mamy tybetańskie trąby i dzwonki, a „Message” jest jak alert. 

Ale „Uncovered”, w którym – jak sugeruje tytuł – artystka się odsłania, jest albumem dużo bardziej introwertycznym niż poprzednie. Hałas? Oczywiście. Dużo bardziej jednak skontrolowany, czasem wręcz minimalistyczny, ze sporą atencją poświęconą pojedynczym dźwiękom. Spragnieni złojenia bitem dostaną oczywiście to, czego chcą, ale są momenty, w których bit wcale nie ma znaczenia. Rzeźbienie w dźwięku zdaje się o wiele bardziej istotne, podobnie jak cisza i odseparowane brzmienia. Głęboka elektronika zderzająca się z samplami z dalekowschodniego instrumentarium są jak podpis Zamilskiej, ale tym razem pojawia się jeszcze coś, co mocno uczłowiecza zdehumanizowane, industrialne brzmienie. Ludzki głos.

To chyba najbardziej wyrazisty znak rozwoju w twórczości Zamilskiej. Wokalizy w „Gape” pływające swobodnie nad dosłownie dwoma dźwiękami gitary basowej, wyrzucane jak w transie słowa w „Alive” czy „Prisoner” pełnią tu rolę kolejnego instrumentu, integralną część całej kompozycji. Ale jednak brzmienie jest ludzkie, bliższe sercu i niemal stapiające bardzo surową, lodowatą elektronikę stawianą w mocnej kontrze. A że nie mówimy o samplach tylko głosach napisanych i nagranych specjalnie na tę płytę, odnoszę wrażenie, jakby w tych miejscach zza elektronicznego muru producentka pokazywała nam trochę siebie. Do tego, pojawienie się wokali w tak dużej proporcji (bo przecież śladowe ilości znajdowaliśmy i na poprzednich albumach) pozwala na jeszcze jedno i jak się okazuje, słuchacze już na to wpadli: na koncertach można śpiewać. Pierwszy singel, hitowy „Hollow” z refrenowym „what should I tell you?” można podchwycić na koncertach Zamilskiej i śpiewać w tłumie. 

Na „Uncovered” Natalia Zamilska, po raz pierwszy, nie tylko rzeźbi brzmienie swojej płyty, ale integruje się z nim. Bariera z dźwięku kutego jak ze stali ma miejsca, gdzie jest miękko. Tam się odsłania, ale tam też właśnie się spotkamy. 

Kaśka Paluch