Lamb nie mają złych płyt. Każda jest na swój sposób wyjątkowa, ale o żadnej nie można powiedzieć „kiepska”, bo też i wewnątrz ich dyskografii trudno je porównywać, tak się różnią. W przypadku „The Secret of Letting Go” naturalnym punktem odniesienia będzie oczywiście ich ostatni album, „Backspace Unwind”. Tak więc, jak Brytyjczycy w 2014 roku skierowali się na tyle mocno w stronę basu i mocy, że podczas ich koncertu w Krakowie wywaliło korki, tak tym razem nastrój jest o wiele bardziej pejzażowy, kameralny, miękki i „soundtrackowy’.

Właśnie wypchnięcie na pierwszy plan brzmienia fortepianu i kwartetu smyczkowego jest najbardziej charakterystyczną cechą tej płyty, zupełnie nie zwiastowaną w singlach promujących album. „Moonshine” pozostaje więc najbardziej dynamicznym i tanecznym utworem na płycie, która jest po prostu potężną, naładowaną emocjami bombą.

Tym razem Lou i Andy jak chyba tylko na ich płytach z lat dziewięćdziesiątych kierują się w stronę eksperymentu, tytułowy utwór wyjaśnia nam (uwaga, spoiler), że „the secret of letting go / is forgetting to hold on”, a słowom tym towarzyszy – poza symfonicznym tłem – mechaniczne i industrialne napinanie dźwięku w rytm repetytywnie odbijającej się od ziemi piłeczki, a później jego rozluźnianie. Wszystko jednak ma charakter surowy, głos Lou zwielokrotniany, filtrowany, brzmi nieludzko, jakby to była wiadomość wysyłana z innego wymiaru.

Choć Lamb w stronę nowoczesnego jazzu kierują się nie po raz pierwszy, największym zaskoczeniem i jednocześnie najbardziej poruszającym momentem płyty jest „Deep Delirium”. Z początku typowe bigbeatowe nabijanie na perkusji na tle pochodu elektronicznego basu, przypominające mocno dawne The Cinematic Orchestra. Ostre cięcie trąbki solo jest jak flashback z płyt Erika Truffaza i Murcofa, a do tego dołączają elektryczne skrzypce, które łączą się z trąbką w pięknym chaosie – pozostając wciąż na nieodpuszczającym, upartym jak ostinato, basowym podkładzie i tętnie wybijanym na bębnach, które towarzyszy nam od początku. Nerwowa, mroczna, a jednak niezwykle przestrzenna kompozycja.

Po tak emocjonujących przeżyciach prawdzie odprężenie przynosi najbardziej chyba „lambowy” duet „Illumina” i „The Silence In Between”, niewątpliwie ukłon w stronę fanów spragnionych choć odrobiny lat 90., choć po sporym liftingu.

Zaskakująco niełatwy to album, brzmieniowo skomplikowany i otwarty na interpretację, słuchanie w skupieniu i wyłapywanie detali.”Can you hear the silence in-between? Can you feel the love that’s always been, listen it sings, in everything (…)” śpiewa Lou jakby podsumowując album, bo właśnie w ciszy między dźwiękami i we wszystkim, co pojawia się w nowych kompozycjach Lamb usłyszymy ich przekaz. O miłości, o odchodzeniu, kto wie, o czym jeszcze? Słuchajcie uważnie. 

Kaśka Paluch