Angielski skład Morcheeba nagrywa i koncertuje z bardzo wygodnej pozycji – pozycji zespołu, który absolutnie nic nie musi. Nie musi już definiować na nowo jaśniejszych zakątków trip-hopu i szturmem atakować listy przebojów. Nie musi też wypełniać wielkich sal koncertowych i walczyć o status gwiazd największych imprez muzycznych. Tak było w przypadku W Festivalu, który odbył się lata świetlne temu w Sopocie. Wtedy Morcheeba była jednym z jego headlinerów, a jej koncert był jednym z muzycznych wydarzeń A.D. 2003. Od tamtego czasu oryginalny skład zdążył się rozpaść, zejść i nagrać kilka kolejnych płyt, które zamiast cokolwiek rewolucjonizować, nadzwyczajnie w świecie chcą zaserwować słuchaczom nieco luzu, ciepła i pogody ducha. Tego też należy się spodziewać po koncertach zespołu i właśnie to (nawet z nawiązką) dostaliśmy w tegoroczny tłusty czwartek w Gdańsku.
Od ładnych paru lat Morcheeba ma dość sprawdzoną receptę na swoje występy. W składzie Skye Edwards i Ross Godfrey w towarzystwie perkusisty, gitarzysty i klawiszowca chętnie serwują przegląd swoich największych przebojów, tak jakby każda nowa płyta była tylko pretekstem po to, żeby kolejny raz wyruszyć w trasę. Nie inaczej jest w przypadku promocji „Blaze Away”. Zespół jest oszczędny w serwowaniu kawałków z ostatniego krążka do tego stopnia, że tego wieczoru do setlisty nie załapał się nawet singlowy „It’s Summertime”. Co innego materiał z kultowego „Big Calm” – tutaj mamy całą ławicę znanych i lubianych kompozycji z „The Sea”, „Blindfold” i „Let Me See” na czele.
Niezależnie od wykonywanego utworu, ogromną przyjemność sprawia sam fakt obserwowania i wsłuchiwania się w eteryczny wokal Skye. Powiedzieć, że brzmi czysto jak na płytach, to jakby nic nie powiedzieć. Wokalistka jest w świetnej formie i bez zbędnego wdzięczenia się do publiki, bardzo szybko łatwo nawiązuje z nią kontakt. Tego wieczoru Skye ubrana niczym szalona mistrzyni woltyżerki wzięta z filmu, bo ja wiem, Wesa Andersona. Jak jednak później oznajmiła, jej strój nie został skradziony z planu filmowego, a jest w pełni autorskim pomysłem.
Co wychodzi więc z zestawienia ze sobą muzyków, którzy nic nie muszą i wokalistki, która obdarzona jest iście anielskim głosem? Koncert zagrany bez żadnego zadęcia, z nienachalną dawką elektroniki, za to naładowany do ostatniego kawałka solidną dawką pozytywnej energii.
Nie sądziłem, że akurat przy okazji występu Morcheeby zwrócę uwagę na oprawę wizualną, ale praca świateł robiła wprost niesamowitą robotę. Choć sama wokalistka nieco narzekała na ich intensywność, to nadawały one niesamowity klimat takim wykonaniom jak „Trigger Hippie” czy przede wszystkim „Slow Down” wykonywany zza ściany z wiązek czerwonego światła. Zresztą sam wykon był absolutnie bezbłędny i przeniósł mnie w czasie do moich pierwszych odsłuchów wyśmienitego „Charango” na podarowanej mi (sic!) kasecie.
Z wartych odnotowania rarytasów: zespół nie może się rozstać z coverem Bowiego i wciąż umieszcza w swojej setliście „Let’s Dance”, czerpiąc z jego wykonywania nieustanną frajdę. Z kolei finalny wykon „Rome Wasn’t Built in a Day” poprzedza „Moon River” ze „Śniadania u Tiffany’ego”. Jeśli ktoś ma dokonywać interpretacji tego klasyka, to właśnie ktoś z tak anielską barwą jak Skye.
Jak już wspomniałem parę linijek wyżej, wizyta Brytyjczyków w Gdańsku przypadała na tłusty czwartek. W ciągu dnia świadomie unikałem nadmiernego obżarstwa. Wiedziałem bowiem, że wieczorem czeka na mnie jeszcze spora dawka słodyczy zaserwowana przez Skye Edwards i jej kompanów. Życzyłbym sobie więcej takich słodkich akcentów na przestrzeni całego roku, bo regularna dawka takiego muzycznego lukru może nam wyjść tylko na dobre.