Już od pierwszych sekund nowej epki Billy’ego Turnera, połączyła mnie z nim jakaś specyficzna więź. Fakt, z morza techno-nowości wyłowiłam ją przez… okładkę. Okazuje się, że okładki nadal mają znaczenie, wbrew wieszczom demonizującym serwisy streamingowe. Przynajmniej wtedy, kiedy na okładce są góry, a to druga, obok techno, miłości słuchacza. W każdym razie mnie przekonało, by odpalić płytę – i bez żalu. 

Billy Turner „Approaching Land” wydał w wytwórni należącej do Anji Schneider. Ona, utytułowana producentka, didżejka, mentor, prezenterka radiowa i szefowa labelu, wychowana na mrocznych brzmieniach niemieckiej muzyki klubowej. Zresztą jej program”Dance Under the Blue Moon” zdaniem poczytnego Resident Advisora przyczynił się do wprowadzenia nowej generacji berlińczyków w świat techno. On, wschodząca gwiazda tego gatunku z Wielkiej Brytanii, dziś mający na koncie już miksy dla Rinse FM i BBC Radio 1. Samouk z wielkimi aspiracjami silnie zainspirowanymi tuzami muzyki elektronicznej, z Lukiem Slaterem i Marcelem Dettmannem na czele. Szczególnie wpływ tego drugiego słychać na „Approaching Land”.

Momentami, bo choć epka jest krótka, wije się na niej sporo rozmaitych klimatów. Otwarcie dwuminutowym ambientowym tytułowym utworem (to stąd ta miłość od pierwszego słyszenia), który płynnie przenosi nas do minimalistycznego „Singular”. Miękki bit otoczony jest kwaśnym brzmieniem kultowego Rolanda i tribalowym beatem. Jak to w minimalu, kolejne segmenty produkcji dobudowywane są stopniowo, lecz niezwykle oszczędnie. Kurs zmienia w „Thinsulate”, w którym władzę przejmują brzmienia bongosów. Swoją drogą, thinsulate jest mikrowłóknistą tkaniną doskonale znaną wszystkim outdoorowcom, stąd moje podejrzenie, że „Approaching Land” musiało powstać w jakichś górskich okolicznościach, zresztą o próbie odwzorowania podróży w nieznane mówi sam twórca.

Wszystko to, by znów powrócić do zainfekowanego kwasowością „Fingers Crossed”. Do tej pory jednak epka nabiera tempa, energii i napięcia, więc ostatni jest jednocześnie najbardziej intensywnym, najgłośniejszym i również najsilniej oddziałującym utworem na płycie. Szkoda, że na tym się kończy – to zupełnie jakby do restauracji przyjść na totalnym głodzie, ale po znakomitej przystawce zobaczyć krzesła wywalane na stoły i gaszone światło. Pozostaje ogromny niedosyt. 

I nadzieja, że za wybitną epką przyjdzie płyta, bo że Billy Turner dopiero się rozkręca, nie ma wątpliwości.