Kto czyta osiemdziesiątkę od paru lat i słuchał moich audycji wie doskonale, że w Robocie Kochu zakochana jestem bez pamięci, choć poznałam go stosunkowo późno. Chwilę przed wydaniem epki „Tsuki” poprzedzającej jego ostatni solowy album „Hypermoment”. Kilka wcześniejszych singli i to właściwie wystarczyło, żeby na nazwisko Kocha niezmiennie reagować spazmami. Choć przyznam się zupełnie bez bicia, że wspomniany album – rozwokalizowany jak nigdy – nie wywołał we mnie tak hiperentuzjastycznych reakcji jak wcześniejsze produkcje, ale nie martwiłam się, bo Koch rozwija się stale i najnowszy album – „Sphere” – dowodzi temu najlepiej.
Tak jak okładka albumu, „Sphere” spowity jest mrokiem. To królestwo basu i dronów. Spokojnie pełzających, wkradających się budowanym stopniowo napięciem zaraz pod skórę, drażniąc nerwy i pochłaniając umysł. Wokale pojawiają się, i owszem, tym razem jednak Koch na pierwszy plan swoich produkcji zdecydowanie wysuwa puls wyniesiony ze szkoły dubu, przenosi ciężar na stronę instrumentalną, bardzo istotna staje się rola perkusji („All in Your Mind” jako młodszy brat „Karmacoma” Massive Attack) głos niejako do tej warstwy zapraszając. W odróżnieniu od „Hypermoment” żadnych gościnnych głosów – poza należącym do samego Robota Kocha – nie usłyszymy.
Poza tym nowość, do tej pory niezbyt wyraźnie eksploatowana w kompozycjach Robota – instrumenty smyczkowe, stąd też po raz pierwszy w katalogu obok nazwiska Kocha pojawia się łatka „neo-classical”. To tak jakby Mooryc spotkał Ólafura Arnaldssa. Dokładnie takie skojarzenia budzą niektóre momenty tego albumu. Chór, fortepian, wokal… pachnie rozmachem. I rzeczywiście to nie koniec – wydaniu albumu Kocha towarzyszyć będzie multimedialne show z obrazem nagranym w jakości 8K. Rzecz zostanie zaprezentowana już niedługo podczas Red Bull Music Academy Festival. Póki jednak dostępną mamy samą muzykę – zarzucajcie słuchawki na uszy i dajcie się wciągnąć w wielowymiarową sferę.
Robot Koch fot. Neil Kryszak