Festiwal Tauron Nowa Muzyka wkroczył w nową dekadę – już XI edycja imprezy po raz kolejny udowodniła, że zestawienie odległych od siebie stylistycznie artystów w ramach jednej imprezy nie tylko zadziała (dobrze), ale również stworzy unikatową jakość. Dwa dni muzycznej prezentacji kreatorów najświeższych brzmień zamknięte zostały już tradycyjnie w klamrę dwóch koncertów o nieco innym charakterze.

Shobaleader One, fot. Ewa Urbańska
Shobaleader One, fot. Ewa Urbańska

Festiwal „paradoksów”

Na program koncertu otwierającego festiwal złożyły się dwie kompozycje prekursorów amerykańskiego minimalizmu (Music for 18 Musicians Stevea Reicha oraz Tirol Concerto for Piano and Orchestra Philipa Glassa) oraz koncert na klawesyn i orkiestrę smyczkową Henryka Mikołaja-Góreckiego. Pianohooliganowi czyli Piotrowi Orzechowskiemu, który wykonał oba koncerty towarzyszył kameralny skład orkiestry NOSPR. Mieliśmy więc do czynienia z muzyką do głębi repetytywną, bardzo powściągliwą, na wskroś precyzyjną. Na tle motoryki kompozycji Reicha i Góreckiego bardzo pięknie wybrzmiał koncert Glassa z iście filmową kantyleną w części środkowej i wirtuozowskimi partiami solisty w częściach skrajnych (fenomenalna końcówka ostatniej części gdzie Orzechowski pokazał pianistyczny kunszt odbijając się daleko od tego co zapisane w nutach i dał ponieść się improwizacyjnemu szaleństwu wzbudzając entuzjazm publiczności). Należy nadmienić tu, że koncert Góreckiego wykonany został na rhodes piano, co było dość ciekawym zabiegiem który wpłynął na nietypowe brzmienie tej kompozycji, znanej głównie z wykonań fortepianowych.

Bohaterem koncertu zamykającego festiwal był z kolei amerykański muzyk jazzowy Kamasi Washington – występujący w Polsce po raz pierwszy. Znany ze współpracy z takimi artystami jak elektroniczny Flying Lotus czy hip-hopowy Kendrick Lamar saksofonista przedstawił materiał ze swojego debiutanckiego albumu The Epic. Potężna dawka dzikiego jazzu, bogatych fakturalnie i długich kompozycji przyciągnęła do sali NOSPR komplet publiczności. Znakomicie wybrzmiało siedmiopodziałowe „The Message” oraz ujmujące „Malcolm’s Theme”. W set liście koncertu znalazła się także piękna kompozycja Brandona Colemana – pianisty w zespole Kamasiego – zatytułowana „The Resistance” ze świetnym zdającym się nie mieć wykończenia tematem.

Klamra festiwalowa w postaci obu tych wydarzeń to swoisty paradoks. Oto jazzowy pianista, znany ze swoich muzycznych dekonstrukcji nagle znakomicie odnajduje się w klasycznym repertuarze sprzed 30 lat na otwarciu festiwalu poświęconemu nowym brzmieniom. Świadczy to nie tylko o tym, że muzyka Reicha, Glassa i Góreckiego pomimo upływu lat nadal brzmi świeżo i ma z nowymi brzmieniami więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać, ale też o tym, że organizatorzy to czują i wiedzą co robią…

Sześć scen od NOSPR-u po techno

Festiwal rozbrzmiewał w tym roku sześcioma scenami rozlokowanymi tradycyjnie w katowickiej strefie kultury. Nowością w porównaniu do poprzednich edycji było ulokowanie jednej ze scen w kameralnej sali NOSPR. Cieszy fakt, że współpraca organizatorów z organami decyzyjnymi NOSPR układa się tak dobrze, bo wzbogacenie festiwalu o takie miejsce jak profesjonalna scena koncertowa o kameralnym charakterze umożliwiła obcowanie ze spokojniejszą (choć nie zawsze) muzyką w sposób wyjątkowo komfortowy. Japoński wibrafonista Masayoshi Fujita czy ukraiński pianista Lubomyr Melnyk to twórcy których sztuka wymaga skupienia i koncentracji w związku z czym odseparowanie od festiwalowego zgiełku w wytłumionej przestrzeni okazało się tutaj strzałem w dziesiątkę. Myślę, że dobrze zaistnieliby w tym miejscu artyści którzy pojawiali się na nowej muzyce w ubiegłych latach (wówczas było to niemożliwe) tacy jak Gregor Schwellenbach czy OCET. Kameralny NOSPR sprzyjał też polskiemu zespołowi Slalom generującemu trochę większy wolumen i dźwiękową gęstwinę.

Ta scena to moim zdaniem świetny pomysł i miejmy nadzieje, że pomimo tworzących się kolejek i głosów niezadowolenia co poniektórych festiwalowiczów (niektórzy nie mogli się nadziwić, że w zamkniętym pomieszczeniu jest ograniczona liczba miejsc), estrada zaistnieje również w przyszłorocznej edycji.

Każdy kto był na festiwalu muzycznym wie, że czasem trzeba dokonać bolesnego wyboru albo iść na muzyczny kompromis. Szczególnie w przypadku mnogości artystów z jaką mamy do czynienia w przypadku nowej muzyki. Tak było pierwszego dnia gdy francuski producent Fakear dzielił czas koncertowy z polskim zespołem Niechęć. I jeden i drudzy prezentowali materiał ze swoich najnowszych płyt. W przypadku Fakeara mowa o wydanym niedawno albumie „Animal”, w przypadku Niechęci – o wydanej w kwietniu płycie „Niechęć”. Gatunkowo dwa różne światy jednak entuzjazm na obu scenach podobny. Podczas gdy Theo Le Vigoureux ciął, zapętlał i nakładał na siebie charakterystyczne dla jego kompozycji wokalizy zatapiając w tanecznym francuskim housie, Niechęć generowała głęboką free-jazzową, transową psychodelię. Zdecydowanie mocny punkt młodej jazzowej polskiej sceny. Warto dodać, że na festiwalu miała premierę winylowa wersja nowego wydawnictwa Niechęci, płyta specjalnie zmasterowana pod ten nośnik.

Skoro już o jazzie i premierach mowa – w mojej opinii najlepszym występem na scenie głównej pierwszego dnia festiwalu był koncert wieloosobowego kolektywu instrumentalnego z Nowego Jorku – Snarky Puppy. Zgranie, perfekcja i dbałość o dźwięk było tu co najmniej fenomenalne. W skład grupy wchodzą wybitni instrumentaliści, słychać że w zespole każdy jest fachowcem od swojego instrumentu jednak dla wszystkich najważniejsze jest gremialne brzmienie zespołu. Mieliśmy okazję wysłuchać głównie kompozycji ze świeżo wydanej płyty „Culcha Vulcha” ale nie tylko. Fenomenalnie zabrzmiał numer „Lingus” z płyty „We Like It Here” gdzie temat w nieparzystym podziale grany przez gitarzystę i podejmowany później w pełnym unisonie z dęciakami utkwił mi w głowie do następnego dnia. Energia, wirtuozeria, pozytywna wibracja bijąca ze sceny podczas ich koncertu jest warta doświadczenia – najlepiej podczas koncertu.

Zespół Battles powrócił na festiwal Tauron Nowa Muzyka po ośmiu latach. W pomniejszonym składzie, odmienionym brzmieniu lecz jak sądzę nie mniejszą energią. Ustawiona centralnie na środku sceny perkusja z charakterystycznie podniesionym talerzem sugeruje że muzyka grupy mocno opiera się na soczystych, bardzo złożonych groove’ach Johna Staniera. Koncert rozpoczął utwór „Dot Com” z najnowszej płyty „La Di Da Di”. Trio wkraczało na scenę po kolei – najpierw pojawił się Dave Konopka, później gitarzysta/klawiszowiec Ian Williams a na samym końcu wkroczył i od razu solidnie przyłożył John Stainer. Muzyka Battles jest bardzo intensywna, mocna i ofensywna (John Stainer po zakończeniu koncertu wyglądał jakby przebiegł maraton), przy tym całkiem skomplikowana rytmicznie i dość eksperymentalna. Mocne zakończenie występów na głównej scenie pierwszego dnia festiwalu.

Moc!

Jeżeli poruszyłem już temat ofensywy i mocy to ciężko w tym punkcie nie wspomnieć o angielskim zespole Shobaleader One dowodzonym przez Toma Jenkinsona znanego bardziej jako Squarepusher. Zamaskowany kwartet w swoim godzinnym występie zapewnił przelot przez szeroko rozumianą łamaną elektronikę, od gęstych jungle’owo-drumandbassowych beatów po wolniejsze break-beatowe a nawet triphopowe klimaty. Dużo w tym było funkowej gitary i jazzowej harmonii podbitej pulsującym basem (kapitalny riff w „Squarepusher Theme”, znakomity „Coopers World”). Mocna, ciężka sekcja – genialna współpraca basisty i bębniacha trzymała ten rozpędzony, ciężki pociąg w torach. Gwałtowne zmiany temp, kaskada basowych i klawiszowych dźwięków, kosmiczne sola na gitarze i skomplikowane podziały. Zespół na żywo prezentuje się zdecydowanie dynamiczniej niż materiał zarejestrowany na płycie „d’Demonstrator”. Wyjątkowo pięknie w tym energetycznym zestawie numerów zaprezentował się spokojny, wręcz balladowy utwór „lambic 5 Poetry” znany z wydanej dla Warp w 99 roku płyty Squarepushera „Budakhan Mindphone”. Squarepusher w żywym kontekście sprawdza się tak samo dobrze a może nawet i lepiej niż Squarepusher bez zespołu. Warto to sprawdzić.

Jeszcze chyba nigdy w historii Nowej Muzyki nie było tak mocnego punktu drumandbassowego jak tegoroczny set dwóch legendarnych postaci wytwórni Full Cycle – Ronniego Siza i DJ Krusta. Wszyscy fani połamanych brzmień którzy byli tego dnia na festiwalu nie mogli być gdzie indziej jak o północy na Red Bull Music Academy Stage. Legendarne brzmienie drumnbassu lat 90, oszczędne, wręcz suche brzmieniowo i nieprzekombinowane. Kwintesencja gatunku podana w wybornym miksie i ze świetnym udziałem MC Dynamite. Najmocniejszy punkt tej sceny na całym festiwalu. Ciężko było się stamtąd wyrwać, jednak, jeżeli chciało się znaleźć dogodne miejsce w sali Międzynarodowego Centrum Konferencyjnego trzeba było zacisnąć zęby i udać się pod główną scenę. Po drodze ciepłe, afrykańskie dźwięki wysokoenergetycznego zespołu Baloji nie dawały przejść obojętnie. Na scenie Carbon Continent kongijski skład rozgrzał publiczność, i chyba nie było ani jednej osoby, która nie podrywała by się w rytm ich pozytywnych brzmień.

Pamiętam, że gdy w lutym ogłoszono udział na festiwalu nowozelandzkiego Fat Freddys Drop bardzo się ucieszyłem, ponieważ był to jeden z moich typów na headlinera tej edycji – szczególnie w związku z wypuszczeniem nowego krążka „Bays” na którym wyśmienicie łączą korzenne, bujające reggae z ciekawą elektroniką. Uwielbiam zespoły, które na koncertach potrafią daleko odbić od formy utworu jaką znamy z płyty i skierować się w często odległą stronę. Nowozelandzka załoga jest tego najlepszym przykładem. Utwory na koncertach są zdecydowanie bardziej rozbudowane, mają długo rozkręcające się intra, które często dopiero po dłuższym czasie pozwalają nam zidentyfikować utwór. Słuchacz wpada w te muzykę i pozwala się nieść. Znakomicie wypadło kultowe „Roady” z albumu Based On a True Story,„Blackbird” czy „Shiverman”. Szkoda, że pomimo mocnego aplauzu publiczności nie pokusili się o bis. Cóż, festiwale rządzą się swoimi prawami.

Neuromuzyka Floating Points

Chwilę oddechu i wytchnienia zaserwował oczekiwany przez wielu występ angielskiego Floating Points. Zapamiętamy go nie tylko ze względu na samą muzykę, bardzo kojącą, momentami wręcz spokojną, bogato zaaranżowaną instrumentalnie i urozmaiconą brzmieniowo ale również ze względu na doskonałe wręcz geometryczne wizualizacje, bardzo hipnotyzujące (Sam Shepherd – lider zespołu jest z wykształcenia również neurologiem – przypadek? Nie sądze). Floating Points to kolejny skład który na festiwal przyjechał z premierą płyty, w tym przypadku chodzi konkretnie o wydany w listopadzie ubieglego roku album „Elaenia”. Utwory rozwijały się powoli, od spokojnych, wyciszonych wstępów aż po gęsty perkusyjny noise (wyśmienite „Silhouettes”). Muzyka zespołu brzmi bardzo osobliwe i charakterystycznie,z mocnym naciskiem na melodię i bogatą harmonię co w dzisiejszych czasach nie jest już zabiegiem tak często spotykanym.

Po zakończeniu występów na main stage, o festiwalowych miłośników muzyki dbają gęsto obsadzeni producenci i dj szeroko pojętej tanecznej elektroniki. Poza wspomnianym już wyjątkowo dobrym secie drumnbassowym Roniego Siza i DJ Krusta warto przypomnieć, że na scenie RedBulla i scenie namiotowej zaprezentowały się takie tuzy techno jak niemieckie Ame, kanadyjski Deadbeat ze swoim dubtechno i materiałem z „Walls and Dimensions”, amerykański Levon Vincent czy norweski Prins Thomas. Każdy kto wytrwał do wczesnych godzin porannych powinien docenić to co na scenie RedBulla zaprezentował duet Atom TM &Tobias czy występujący na samym końcu imprezy (na sekretnej scenie) Robag Wruhme – podczas gdy zmęczeni właściciele foodtrucków zawijali swoje wozy a słońce wzbijało się nad horyzont.

Piękny jest to festiwal. Wielowątkowy i wielobarwny muzycznie. Jedyny w swoim rodzaju. Dobra wiadomość jest taka, że na przyszłoroczną edycję będziemy musieli czekać półtora miesiąca krócej, ponieważ dla odmiany odbędzie się ona w dniach 6-9 lipca 2017. Może atmosfera dzięki temu będzie jeszcze bardziej gorąca? Nie mielibyśmy nic przeciwko.

Tekst: Michał Paluch
Zdjęcia: Ewa Urbańska