Kolejny damsko-męski duet grający elektroniczny pop? Oj nie. Choć na pierwszy rzut oka Marian Hill to projekt jakich na świecie tysiące, warto najpierw rzucić uchem. Ich propozycja to futurystyczny pop podszyty nujazzem, jakby Morcheeba z czasów debiutu spotkała Sohna. Soczysta elektronika, piękny wokal, dobre kompozycje.

Marian Hill, fot. materiały promocyjne
Marian Hill, fot. materiały promocyjne

Marian Hill to Jeremy Lloyd, odpowiedzialny za produkcję, muzykę i słowa utworów oraz Samantha Gongol, wokalistka, która także komponuje. Ich historia dość oczywista – ot, nagrali wspólnie jeden kawałek, wrzucili na Soundclouda, a następnego dnia rano obudzili się gwiazdami internetu. Za ciosem poszli z wydaniem epki „Sway”, a opublikowany teraz nakładem Republic Records album „Act One” to ich długogrający debiut.

W pierwszym skojarzeniu podejrzewałam podobieństwo do London Grammar, ale jednak muzyka Lloyda i Gongol jest bardziej oszczędna, songwriterska właśnie jak propozycje wspomnianego Sohna, Jamiego Woona czy Lo-Fanga. Z tym, że tu energia i akcenty rozłożone są na dwie osoby, więc dochodzi więcej skomplikowania. Trochę jak AlunaGeorge tyle, że więcej u nich rozwiniętej melodyki, mniej klubowego sznytu. Zabawy rytmem w „Take Your Time” mają w sobie coś z misternie utkanego majstersztyku futurebassowego. Energia przechyla się zresztą – raz na stronę subtelnego, lekkiego popu, później do masywnej basowej muzyki. Często zachodzi to w obrębie jednego utworu.

Marian Hill nie porażają oryginalnością, ale brzmią bardzo aktualnie. Za rok widzę ich na hipsterskich festiwalach.