Na płytę Marcelusa wydawaną przy okazji (a może z okazji?) 25-lecia wytwórni Tresor czekałam z niecierpliwością już po usłyszeniu pierwszych jej zajawek miesiąc temu. Na szczęście nie musiało to trwać dłużej. W zapowiedzi wytwórni czytaliśmy, że to będzie „osobista podróż od techno do house, inspirowana dub techno i futurystyczną muzyką eksperymentalną”. Jaki jest efekt? Dokładnie taki.

I to już w pierwszych trzech utworach z „Vibrations”. Najpierw hipnotyzujące i wpełzające do ucha techno, później mocno dubowy „Foreplay”, a na zamknięcie trylogii szybki, dynamiczny i nasycony bębnami „Steel Drums”. Nad wszystkim zaś unoszą się futurystyczne, fabryczne, eksperymentalizujące brzmienia. I jak to u Tresora, jest mrok, jest ciężko, jest gęsto i lepko. Eksperymentalne dodatki u Marcelusa są bardzo inwazyjne, często odbierają potencjalną „przyjemność” ze słuchania w tym sensie, że drażnią uszy, są – przychodzi mi do głowy tylko angielskie słowo – „disturbing”. Ponieważ jednak brzmienia Marcelusa przyciągają na tyle, że trudno się od nich oderwać – mimo tej chropowatości – efekt jest masochistycznie dziwaczny. Poza takimi momentami jak na przykład w „Transient”, w których bardzo subtelnie wybrzmiewającymi, ginącymi gdzieś w tle i przestrzeni harmoniami, Marcelus łagodzi wydźwięk całości. Tak w ogóle to melodii czy harmonii na „Vibrations” nie brakuje, tyle że są tak fabryczne, ciężkie i szorstkie, że czasem łatwo je przeoczyć. Ale na tym polega styl i klimat tego producenta, tej wytwórni w ogóle. Nie musi być super-przyjemnie, ważne, żeby było jakościowo i tak generalnie – jakoś.