Czasem jest tak, że muzyka budzi lub przypomina jakieś emocje. W przypadku nowej płyty Roly’ego Portera mam jednak wrażenie, że ona sama JEST emocjami, że dosłownie udało mu się stworzyć ich namacalną, słyszalną formę. Która momentami bywa trudna do udźwignięcia.

Roly Porter "Third Law"
Roly Porter „Third Law”

Roly Porter znany jest być może paru osobom jako producent zasilający szeregi brytyjskiego dubstepowego duetu nagrywającego dla Planet Mu – Vex’d. W pojedynkę zaś jawi się jako wirtuoz dronów i muzyki ilustracyjnej. Nagrał zresztą soundtrack do filmu „In Fear” przez niektórych recenzentów określanego „jednym z najstraszniejszych i najbardziej inteligentnych horrorów Wielkiej Brytanii”. Tyle tytułem wstępu.

Zanim przystąpiłam do odsłuchu trzeciego albumu Portera (nie licząc płyty „Live At Aldeburgh” nagranej z Cynthią Millar i krążka dla Resident Advisora), trafiłam na jego miks dla FactMaga, który redaktorzy magazynu określili słowami: „drone, noise and general fizzing, fucked-up weirdness”. Jest w tym dużo prawdy, jednocześnie brzmienie okazało się tak wciągające, że naturalnym odruchem wydawało się sięgnięcie po więcej, w tym przypadku – po płytę Roly’ego „In System” wydaną dla Tri Angle Records. Tu zaczynają się schody, bo jak opisać muzykę, kiedy jedynym wyobrażeniem w głowie podczas słuchania jest przebieranie czarną masa w rękach jak ciastem do pizzy, a resztę odczuwa się w żołądku?

Chodzi o to, że Roly Porter tak operuje dźwiękową materią jak gdyby były to trójwymiarowe bryły zdolne do przesuwania, podnoszenia i upuszczania. Podobny efekt próbował na swojej ostatniej płycie uzyskać Amon Tobin („Dark Jovian”) i też wyszło nieźle, ale to, co stworzył Porter – to majstersztyk. Przenosi ciężar i napięcie z ciszy do hałasu, z ambientów do dronów, z rytmów naturalnych (jak spadającej piłki w „Mass”) do tych sztucznie zaprogramowanych, IDM-owych i od surowego, mechanicznego dźwięku po organiczne sample głosu. W taki sposób i z takim wyczuciem, że umysł bezwiednie podąża za tempem narzucanym przez producenta, stapia się wręcz z brzmieniem jego muzyki i przybiera jej kształt. Co jest jednocześnie ekscytujące i przerażające. Wystarczy już otwarcie płyty, „4101”: utwór rozpoczyna się stosunkowo ciepłą, konsonansową, ale też dramatyczną harmonią, symfonicznie rozległą, zmiataną po niedługim czasie falami dronów. To przytłacza, bo gdy pojawia się masywny bit, aktywność przyjemności w głowie połyka niepokojący dreszcz.

Siłą Portera jest chyba właśnie ta umiejętność zgrabnego połączenia hałasu, harmonii i melodyki, które uczłowieczają jego dronową muzykę, dodają do niej pierwiastek emocjonalny. Bardzo wyraźny, jak wspomniałam. Przez to jego kompozycje działają na rozległe obszary percepcji. Psychicznie i fizycznie (spróbujcie na słuchawkach albo przytrzymać dłoń przy głośnikach). Można i warto dać się pochłonąć płycie, która balansuje na granicy dzieła muzycznego i dźwiękowego eksperymentu.