Czasem jest tak, że muzyka budzi lub przypomina jakieś emocje. W przypadku nowej płyty Roly’ego Portera mam jednak wrażenie, że ona sama JEST emocjami, że dosłownie udało mu się stworzyć ich namacalną, słyszalną formę. Która momentami bywa trudna do udźwignięcia.
![Roly Porter "Third Law"](http://80bpm.net/wp-content/uploads/2016/01/roly-porter-third-law.jpg)
Roly Porter znany jest być może paru osobom jako producent zasilający szeregi brytyjskiego dubstepowego duetu nagrywającego dla Planet Mu – Vex’d. W pojedynkę zaś jawi się jako wirtuoz dronów i muzyki ilustracyjnej. Nagrał zresztą soundtrack do filmu „In Fear” przez niektórych recenzentów określanego „jednym z najstraszniejszych i najbardziej inteligentnych horrorów Wielkiej Brytanii”. Tyle tytułem wstępu.
Zanim przystąpiłam do odsłuchu trzeciego albumu Portera (nie licząc płyty „Live At Aldeburgh” nagranej z Cynthią Millar i krążka dla Resident Advisora), trafiłam na jego miks dla FactMaga, który redaktorzy magazynu określili słowami: „drone, noise and general fizzing, fucked-up weirdness”. Jest w tym dużo prawdy, jednocześnie brzmienie okazało się tak wciągające, że naturalnym odruchem wydawało się sięgnięcie po więcej, w tym przypadku – po płytę Roly’ego „In System” wydaną dla Tri Angle Records. Tu zaczynają się schody, bo jak opisać muzykę, kiedy jedynym wyobrażeniem w głowie podczas słuchania jest przebieranie czarną masa w rękach jak ciastem do pizzy, a resztę odczuwa się w żołądku?
Chodzi o to, że Roly Porter tak operuje dźwiękową materią jak gdyby były to trójwymiarowe bryły zdolne do przesuwania, podnoszenia i upuszczania. Podobny efekt próbował na swojej ostatniej płycie uzyskać Amon Tobin („Dark Jovian”) i też wyszło nieźle, ale to, co stworzył Porter – to majstersztyk. Przenosi ciężar i napięcie z ciszy do hałasu, z ambientów do dronów, z rytmów naturalnych (jak spadającej piłki w „Mass”) do tych sztucznie zaprogramowanych, IDM-owych i od surowego, mechanicznego dźwięku po organiczne sample głosu. W taki sposób i z takim wyczuciem, że umysł bezwiednie podąża za tempem narzucanym przez producenta, stapia się wręcz z brzmieniem jego muzyki i przybiera jej kształt. Co jest jednocześnie ekscytujące i przerażające. Wystarczy już otwarcie płyty, „4101”: utwór rozpoczyna się stosunkowo ciepłą, konsonansową, ale też dramatyczną harmonią, symfonicznie rozległą, zmiataną po niedługim czasie falami dronów. To przytłacza, bo gdy pojawia się masywny bit, aktywność przyjemności w głowie połyka niepokojący dreszcz.
Siłą Portera jest chyba właśnie ta umiejętność zgrabnego połączenia hałasu, harmonii i melodyki, które uczłowieczają jego dronową muzykę, dodają do niej pierwiastek emocjonalny. Bardzo wyraźny, jak wspomniałam. Przez to jego kompozycje działają na rozległe obszary percepcji. Psychicznie i fizycznie (spróbujcie na słuchawkach albo przytrzymać dłoń przy głośnikach). Można i warto dać się pochłonąć płycie, która balansuje na granicy dzieła muzycznego i dźwiękowego eksperymentu.