Jakub Rene Kosik to didżej i producent aktywny na scenie od 1997 roku. Niedawno jego nazwisko pojawiało się w kontekście nowego projektu Justyny Steczkowskiej „Maria Magdalena”, a teraz Kosik wydał album „WIREFRAMED”, na którym wraca do swoich techno korzeni. Przy tej okazji rozmawiamy o hajpie na techno i kondycji polskiej sceny klubowej. I jest też ciekawy wątek transowy…

fot. INGA LANCUCHOWSKA/TS STUDIO
fot. INGA LANCUCHOWSKA/TS STUDIO

Kaśka Paluch: Czy zwrot w kierunku techno na najnowszej płycie jest podyktowany hajpem na ten gatunek, z jakim mamy – takż w Polsce – do czynienia aktualnie?

Jakub Rene Kosik: Zdecydowanie nie. Techno jest w moim przypadku głównym motorem napędowym wszystkich projektów, które tworzę – nawet jeśli jest to ambient, zawsze ma w sobie „techniczny” pierwiastek – czy to jeśli chodzi o konstrukcję breakdown’ów, czy też rodzaj wykorzystywanych syntezatorów lub automatów perkusyjnych. Faktem jest, że można zauważyć coraz większą ekspansję techno zarówno w polskich klubach, jak i w bibliotekach muzycznych Polaków – nie wiem na ile jest to hype, a na ile po prostu czysta miłość do tego rodzaju brzmień, ale z pozycji artysty zupełnie mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, to dla mnie znak, że powoli nadrabiamy zaległości w stosunku do o wiele bardziej rozwiniętego pod tym względem „świata”. Poza tym nie jestem producentem-rzemieślnikiem, raczej opieram się modzie niż prę równolegle z trendami, a w zasadzie staram się ograniczać wpływ zewnętrznej muzyki na moją twórczość.

Co w tym momencie jest ci bliższe – masywne klimaty berghain sound czy oniryczne, minimalistyczne techno?

Tak jak wspomniałem, staram się by moja muzyka pochodziła z mojego wnętrza i aby to odbiorcy dostosowywali ją pod siebie, a nie na odwrót. Nie kopiuję rozwiązań „pierwszej dziesiątki beatportu”, co robi wielu DJ-ów którzy to nie chcą wypaść z ogólnego obiegu i zależy im na największej sprzedaży. Mam swoją własną definicję techno i od lat się ona nie zmienia. To po prostu czysta, energetyczna motoryka, będąca „dolną częścią” każdego utworu. Ciężko mi to nazwać słowami – i wbrew pozorom nie jest to też w pełni to, co produkuję. To taka średnia rzeczy, które wydaję najczęściej jako single połączona z dominującym pierwiastkiem moich DJ-skich setów. Na pewno jest tam dużo minimalistycznych akcentów, ale głównie to po prostu energia, która – pomimo, że bywa też ciemna, brudna, pełna „drewna” – świetnie sprawdza się w roli parkietowych rakiet. Często widzę zdziwienie na twarzy moich kompletnie nietechnicznych znajomych, którzy jakimś trafem pojawiają się na imprezie, na której występuję. Słyszę później – „kurde, to techno zawsze wydawało mi się nudne, łupiące i za mocne, a sama nie zauważyłam, że większość czasu spędziłam na parkiecie!”. To bardzo fajne, bo utwierdza mnie w przekonaniu, że najlepsze opowieści są takie, które możemy przeżyć wieloma zmysłami. A czym innym jest niekontrolowana praca swoim ciałem, jak nie przygodą zmysłów? Co do Berghain’u, oczywiście orientuję się w twórczości artystów, którzy stają za sterami w tej bardzo popularnej berlińskiej miejscówce, ale nie mogę wypowiedzieć się tak w 100%, gdyż… nie wpuszczono mnie do środka! (śmiech). Pierwszy raz w życiu nie wszedłem do jakiegoś klubu i był nim właśnie Berghain, choć szkoda, że nie odbił mnie popularny Sven, a któryś z jego zastępców – myślę, że smakowałoby jeszcze lepiej.

https://www.youtube.com/watch?v=xT6-PfxcBUQ

Miałeś też przygodę z transem. Pod pseudonimem i rzadko o tym mówisz. Granie transu jest jakimś powodem do wstydu?

Hm, mocne pytanie. Oczywiście jak każdy kompozytor, czy producent, staram się nie zamykać w żadnych ramach. To rynek i odbiorcy ograniczają nas w dużej mierze przed bardzo dalekimi zapożyczeniami. Niestety, czasami trzeba iść na pewne ustępstwa, jeśli projekty nie mają zalegać w szufladzie latami. Stąd tak popularna kwestia aliasów, sekretnych nazwisk, angażowania się w inne projekty, ghost-writing (czyli produkowanie muzyki na zlecenie, pod którą następnie podpisuje się ktoś inny). Zdecydowanie nie omija to również mnie – mam na koncie świetnie radzące sobie produkcje tak drum and bass’owe, jak i właśnie trance’owe, a o ich oryginalnym kompozytorze mało kto wie (a momentami tylko moja żona). Nie postrzegam trance’u jako tematu wstydliwego, ale w pewnym aspekcie jest to dla mnie muzyka ograniczona. Wszystko przez fakt, że w większości przypadków do jej tworzenia używane jest może cztery, pięć rodzajów syntezatorów, czy nawet paczek dźwiękowych, wszystkie grają na tę samą „emocjonalną nutę”, mają bardzo podobną budowę i z racji ograniczeń naszej pięknej pięciolinii – chyba wszystkie możliwe kombinacje zostały już wykorzystane. Jeśli twórca trance’owy spróbuje dodać coś od siebie – zabrudzi beat, zagra niekonwencjonalną tonacją, czy inaczej niż standardowo skonstruuje breakdown, większość jego odbiorców tego nie zrozumie. To nie tak, że porównuję – ale dla przykładu, jeśli wykonawca disco polo nagle napisałby piękny, głęboki, inteligentny tekst, a do tego casio-brzmiące organki i akordeonki oraz bas 4 na 4 zamieniłby na bardziej skomplikowane, wyszukane brzmienia, to jego utwór z pewnością nie byłby tak chętnie nucony przy goleniu czy przy wychylaniu kolejnej literatki. Pewne rzeczy są po prostu sprawdzone i zawsze działają – i tak to wygląda w przypadku trance’u. Poza tym – projekt o którym zapewne wspominasz, miał swoją premierę bodajże z 10 lat temu, kiedy pojęcie hejtu, owszem, istniało, ale nie było aż tak masowe. Chyba już wtedy przewidziałem, żeby do pewnych rzeczy nie przyznawać się publicznie, bo później odbija się to czkawką i karmi tzw. trolli. Przykładem jest choćby moja historia z utworem Mekka, która wg pewnych środowisk została wymyślona przez wynajętą przeze mnie agencję PR-ową. Absurd. Powracając jeszcze do sedna – jako twórca nie ograniczam się do żadnego gatunku. Flirtuję tak z popem, ambientem, tech-house’em, progressive, jak i disco, housem, techno, czy … muzyką filmową. Głównie to elektronika, ale mam też na koncie np. kompozycje czysto smyczkowe, przy tworzeniu których nie dotknąłem ani jednego syntezatora.

Kilka lat temu w wywiadach nie wypowiadałeś się zbyt dobrze o polskiej scenie klubowej. Przez ten czas sytuacja się zmieniła czy nadal uważasz, że jest „kicha”?

Jest, owszem, lepiej – jeśli chodzi o ilość wydarzeń oraz poziom „nazwisk” – tj. zapraszamy coraz droższych wykonawców i najwidoczniej zaczęło się to opłacać. Mamy w historii wtopy na imprezach z takimi nazwiskami jak Carl Cox, gdzie myślę, że masowa świadomość się zmieniła i dzisiaj taka impreza miałaby szansę stać się organizacyjnym sukcesem. Nadal mimo wszystko funkcjonuje jednak kolesiostwo, tzw. „wymianki”, a większość tzw. „topowych DJ-ów” gra za tak śmieszne stawki, że próba traktowania występów DJ-skich jako podstawowej pracy, za którą można przeżyć od miesiąca do miesiąca – graniczy z cudem. Od zawsze byłem orędownikiem szanowania artystów nie tylko poprzez „przybijanie im piątek na imprezach”, ale też adekwatnego wynagradzania ich. Niestety, inni pędząc za ilością zagranych imprez, zapominają o tym, psując de facto rynek. Stąd moja rzadsza aktywność na imprezach – jeśli już ktoś mnie bookuje, to idzie za tym adekwatna stawka, ale w zamian dostaje najwyższą artystyczną jakość, podpartą niemal codzienną pracą nad selekcjonowaniem muzyki, pomijając już tak oczywiste (dla mnie, nie dla środowiska!) aspekty, jak legalność miksowanej przeze mnie muzyki. Finalizując więc – na pewno jest lepiej, jeśli chodzi o różnorodność, ilość imprez, czy miejsc, w których dzieje się coś ponad popowe imprezy środka, nadal jednak daleko nam do jakości, która tak namacalna jest choćby w Berlinie. Podobnie wygląda kwestia z wydawnictwami – nie ma na polskim rynku żadnego mainstreamowego wydawnictwa, które posiadałoby choć jeden ambitny, elektroniczny sublabel starający się promować polskich artystów, tak jak i nie ma żadnej agencji, która zrozumiałaby, że promowanie „naszych” daje w perspektywie wiele plusów nie tylko dla samych artystów, ale i dla kondycji sceny jako takiej. Niestety, wciąż polscy wykonawcy dostają grosze za występy na największych scenach, a ich obecność, bez względu na kaliber, traktowana jest w formie supportu i wymieniani są malutką czcionką na wielkich plakatach.

Lubisz pracę didżejską czy należysz do tej grupy producentów, którzy granie w klubach traktuja jak przykry obowiązek?

Poczucie przykrego obowiązku miałem może ze dwa, trzy razy w życiu i było to kilkanaście lat temu, kiedy grało się po 4, 5 razy w tygodniu. I chodziło wtedy jedynie o zmęczenie. Dla mnie granie DJ-skich setów to czysta przyjemność, w szczególności wtedy, kiedy mam przed sobą świadomą publikę, która reaguje niemal na każdą zmianę barwy, filtra, czy zastosowany trik. Często zdarza się, że po głównej imprezie pozwalam sobie również na dodatkowy set np. na bardziej kameralnym afterze, mimo, że nikt mi za to dodatkowo nie płaci. Nie chcę, by w kontekście mojej poprzedniej wypowiedzi zabrzmiało to tak, że każdy występ, czy wydawnictwo przeliczam na monety – godna zapłata za najważniejszy element wydarzenia muzycznego, jakim jest muzyka, na którym zresztą zarabia organizator/właściciel lokalu, bar, etc., to jedno. Ale możliwość obcowania z odbiorcami, przetestowania swoich produkcji na „żywym organizmie”, czy po prostu obserwowanie reakcji ludzi na wycieczkę, przez którą prowadzę ich swoimi dźwiękami, to pewien rodzaj zwieńczenia, nagrody za czas spędzony w studio. To wszystko łączy się ze sobą, jest niczym ying i yang. Nie wyobrażam sobie tworzenia bez występów, tak jak występów bez tworzenia.

Nie sposób nie zapytać o twoją współpracę z Justyną Steczkowską przy projekcie Maria Magdalena. To dość tajemniczy proces – możesz uchylić rąbka tajemnicy, pomysłu, jak wyglądało nagranie?

Cały projekt powstał w dość niestandardowy sposób. Pomysł na Marię Magdalenę był w głowie Justyny jeszcze zanim zdążyliśmy się poznać osobiście – zresztą, scenicznie projekt ten zaistniał początkowo bez mojej muzyki. W pewnym momencie doszło do zderzenia naszych światów – Justyny Steczkowskiej, którą znamy zarówno z produkcji popowych, jak i awangardowych – oraz mojego – pełnego elektronicznych brzmień. Przez kilka lat produkowałem utwory jako Magic Between Us, których nigdzie nie wydawałem, bo wiedziałem, że to nie ich czas oraz że brakuje im kolejnych warstw – żywych instrumentów, czy wokalu. Kiedy Justyna usłyszał jeden z tych kawałków, zaproponowała mi wyprodukowanie numeru na jej nadchodzącą płytę „Anima”. W efekcie ten utwór powstał już po zamknięciu kompozycji MM, a wszystko dlatego, że wręczyłem Justynie CD z tymi kompozycjami „szufladowymi”, a ona zadzwoniła do mnie następnego dnia z pytaniem, czy nie zechciałbym nagrać z nią całej płyty. W pierwszej kolejności słuchaliśmy Magic Between Us i wybieraliśmy te numery, co do których wspólnie czuliśmy, że możemy na ich podstawie zbudować nasz wspólny świat. Następnie napisaliśmy jeszcze kilka innych utworów, wspólnie bawiąc się syntezą, budując przestrzeń, czy efekty – i tak powstał zalążek MM. Kolejnym etapem było rozpisanie orkiestry, w co duży wkład miał również Misza Hairulin. Później teksty, zgranie wokali, nagranie smyczków, a na końcu wszystkie te elementy układanki trafiły do mnie i zaczął się ponad dwumiesięczny proces miksu. Nie jest to więc album napisany w kilka miesięcy, czy nawet rok, ale znacznie dłużej. Dzięki braku pospieszającego oddechu na plecach mogliśmy oddać słuchaczom coś, co czerpie pełnymi garściami z doświadczeń i emocji zarówno Justyny, jak i moich – i po reakcjach widać, że nie tylko my poczuliśmy tę magię. Maria Magdalena to projekt bardzo nietypowy i nie chodzi tutaj tylko o polski rynek muzyczny. To muzyczna opowieść, w której nie ma przypadku, każdy dźwięk ma swoje przestrzenne położenie, a każdy oddech jest odzwierciedleniem emocji, a nie rzemieślnictwa. Choć wydaje się, że to takie zaniedbane dziecko – nic bardziej mylnego. Maria Magdalena stale nabiera swojego kształtu, a brak pośpiechu jest tego sprzymierzeńcem. Zresztą, już 10 marca będzie można się o tym przekonać przy okazji największej klubowej premiery w Polsce, która odbędzie się we Wrocławiu. Maria Magdalena live – serdecznie zapraszam!