Wszystko to, co kochacie w muzyce, Robot Koch zamyka na jednej płycie. Po epce „Tsuki”, na punkcie której można było zwariować ze szczęścia, Koch wydaje długogrający album nakładem Monkeytown Records (jak już mówiłam niejednokrotnie – najlepszej wytwórni na świecie). „Hypermoment” czaruje każdą nutą.

Robot Koch "Hypermoment"
Robot Koch „Hypermoment”

Trudno mi sklasyfikować Robota Kocha w jakieś konkretne ramy. Pozostanę przy określeniu nowych brzmień, nowoczesnego popu, emocjonalnego techno wysokiej próby. Momentami Koch zwodzi słuchacza w kierunkach wytyczanych przez Massive Attack z płyty „100th Window”, bo takiej mroczne, post triphopowej twórczości na jego płycie bardzo dużo. I w dużej mierze z powodu szeregu zaproszonych gości, wokalistów, którzy wzbogacają ciężkie, smoliste brzmienia generowane przez maszyny Robota o pierwiastek humanistyczny. Doskonale wypadają też te momenty z hipermomentów, w których Robot Koch występuje solo, a głosu i tak nie brakuje – „Fernwood”, jako przykład, swoimi dźwiękiami, rozedrganymi harmoniami i hipnotycznym bitem sięga zakamarków umysłu. Tych najciemniejszych.

Ma to sens, bo tytuł płyty nawiązuje do idei jaka przyświecała Kochowi podczas jej tworzenia, czyli teorii Alana Moora o wczechświecie jako czterowymiarowym miejscu, w którym nic się nie zmienia i nie porusza, a w ruchu jest jedynie świadomość. Przeszłość i przyszłość istnieją równocześnie. Takie się ma też wrażenie słuchając poszczególnych kompozycji z „Hypermoment”, które jednocześnie są syntetyczne i organiczne, osadzone w klasycznych i nowoczesnych brzmieniach, liryczne i agresywne. Należy się w tym zwyczajnie zatracić.