Strach o Róisín Murphy był realny – istniała ogromna obawa, że podobnie jak inne świetne wokalistki w „kwiecie wieku i z planami na przyszłość”, Murphy zaszyje się gdzieś w domowym życiu i zacznie nagrywać kołysanki dla dzieci. Długo trzymała nas w niepewności i bojaźni. Jeżeli czekaliście na nową płytę Róisín Murphy z takim napięciem, jak ja, to muszę was zmartwić – Róisín Murphy nie wróciła.

Przyzwyczailiśmy się, przez kilka lat obserwowania artystycznego rozwoju Róisín Murphy, do jej nieobliczalności, kolorowego szaleństwa, futurystycznego niedopasowania. Róisín-wokalistka jeszcze w czasach Moloko, stała w rozkroku między kolorową bajkowością Björk i trip-hopową melancholią Beth Gibbons. Ciężko ją było upchnąć w konkretnej szufladce, a po „Overpowered” tym bardziej się w żadnej nie mieściła. Najmniej, jej klaunowate stroje i koncertowa energia pasowały do nowego alter-popu i tam też było nam wygodnie ją zostawić. Potem gdzieś wsiąkła – oddawała się rodzinnym uciechom i muzycznym zabawom z producentami, co jakiś czas wysyłając niebezpieczne sygnały. Ze znaków tych odczytać można było zatrważające przesłanie, że Róisín zgubiła gdzieś swoją niezwykłą muzyczną tożsamość i raczej do niej nie wróci.
Strach rósł, a Róisín w spokoju, z dala od mediów i nacisków dojrzewała. Efektem tego niezwykłego dla kobiety w „wieku średnim” procesu jest przepiękna płyta „Hairless Toys”. Róisín na pewno nie wróciła – tak kolorowa jak kiedyś, szalona, trochę wyuzdana i egzotycznie seksowna, odeszła na zawsze. Zamiast niej mamy pewną siebie, spoglądającą na świat z uwagą i rozmysłem kobietę, która o swoich – wreszcie swoich własnych! – emocjach i spostrzeżeniach opowiada spokojnie, bez sztampy i świecidełek. Szczerze.
Róisín Murphy poprzez „Hairless Toys” dotarła do swoich korzeni, do wnętrza siebie. Z muzyki wyrzuciła efektowne brzmienia, instrumenty, szał i blichtr. Zostawiła swój niezwykle charakterystyczny głos, teraz brzmiący delikatniej, ciszej, jakby Róisín nie musiała już krzyczeć o uwagę. Do tekstów poetyckich i uczuciowych, dodała delikatną gitarę i minimum elektroniki – tyle, żeby wyczuć można było tempo, charakter, temperament utworu. Jak nigdy jednak, w muzyce Nowej Róisín Murphy najważniejszy jest głos wokalistki, która szepcze, śpiewa, namiętnie melorecytuje, opowiada. Nie było chyba jeszcze w karierze Murphy tak intymnego i wymagającego skupienia materiału. Przy tym udało się Róisín Murphy oraz Eddiemu Stevensowi i Sebastianowi Properziemu (bo to cały zespół tworzący „Hairless Toys”) wyłuskać z tego minimum brzmienie nietypowe, bardzo zwarte i przykuwające uwagę. Brzmienie, które zahipnotyzowało już przy promującym albumie singlu „Exploitiation” i które towarzyszy nam we wszystkich utworach płyty.
Róisín Murphy potrzebowała czasu, żeby odnaleźć w sobie nowe brzmienia. Przez te osiem lat artystka stała się prawdziwą kobietą – pewną siebie, zmysłową, rozumiejącą. „Hairless Toys” to osiem utworów stawiających twarde warunki bez krzyku, pompy i egzaltacji. Majstersztyk minimalizmu.
Jadwiga Marchwica