Ściana dźwięku, sentymentalna podróż w przeszłość, muzyka kosmosu, trans, przyjaźń symfoniczno-elektroniczna, nowe jakości i historyczne brzmienia – pełną paletę barw zaprezentowali nam artyści zaproszeni na dwunastą już edycję Sacrum Profanum. W tym roku festiwal wszedł na nowe tory, jednocząc wszystkich fanów muzyki współczesnej – tej „rozrywkowej” i tej „klasycznej”.
Sacrum Profanum, które od dawna już stara się znaleźć nową przestrzeń dla prezentacji muzyki nowej, jak co roku zaprosiło publiczność do krakowskiej Nowej Huty. Po raz pierwszy jednak, ani jeden koncert nie odbył się w słynnej już przestrzeni Hali Ocynowni Huty im. Tadeusza Sendzimira. Czy to ze względów ekonomicznych czy artystycznego wyrazu (Hala jest jednak ogromna, żelazna i lodowata), Krakowskie Biuro Festiwalowe zdecydowało się na przeniesienie prawie całej imprezy do nietuzinkowego Teatru Łaźnia Nowa. SP zyskało dzięki temu bardziej intymny wyraz, ale też trochę straciło na jakości odbioru. Ciężko bowiem skupić na wymagającej muzyce współczesnej w ścisku, na stojąco lub siedząc na ziemi, a na takie warunki trafiła spora część publiczności, która nie złapała miejsc siedzących.
Festiwal Sacrum Profanum rozpoczął koncert, który okazał się jednym najlepszych wydarzeń tegorocznej edycji. Dyrygent Charles Hazlewood wziął pod swoje skrzydła krakowską orkiestrę Sinonietta Cracovia i zaproponował zebranej tłumnie w Łaźni Nowej publiczności małą lekcję historii muzyki i zrozumienia dla sztuki współczesnej. Ubrane w inteligentne i bardzo obrazowe komentarze kompozycje takich gigantów muzyki XX wieku, jak Xenakis, Ligeti, Messiaen i Benjamin, okazały się świetnym wstępem do nowej wersji „Ufabulum” Squarepuhera. „Chciałbym poszerzyć wasz słuch, przygotować wasze uszy na projekt Squarepushera” – tłumaczył ze sceny Hazlewood, od którego zresztą niejeden artysta mógłby uczyć się kontaktu z publicznością. Faktycznie, krótka podróż przez pierwsze eksperymenty z elektroniką, poznawanie możliwości brzmieniowych instrumentów, czy możliwości drgań okazały się idealną rozgrzewką przez nową, symfoniczną odsłoną Squarepushera.
Niestety, bożyszcze festiwali muzyki elektronicznej z ostatnich miesięcy nie pojawił się w swoim charakterystycznym świetlnym hełmie. Szkoda, bo to właśnie on jest wizytówką „Ufabulum”, ale może dzięki temu projekt Squarepushera i Hazlewooda stał się jeszcze bardziej spójny. Tak, jak obiecał dyrygent, materiał brytyjskiego producenta nie tylko został ubarwiony brzmienie orkiestry, co przerobiony na jej potrzeby. Brzmienie żywego organizmu zostało idealnie wpasowane w kompozycje elektroniczne tak, że dziś słuchając płyty ciężko sobie wyobrazić, że nie taki był początkowo zamysł Jenkinsona. Efektu dopełniały wizualizacje i świetlna scenografia, nawiązująca do projektu hełmu Squarepushera.
Koncert inauguracyjny miał być jednym z bardziej odważnych i nietypowych w programie 12. Sacrum Profanum. Okazało się też, że była to jedna z bardziej spójnych propozycji tej edycji imprezy. Po poniedziałkowym (15 września) transie i kontemplacji minimalistycznych etiud fortepianowych Philipa Glassa, obrazowanych przepięknymi zdjęciami natury, przyszedł czas na bardziej wymagające kompozycje. Po wysłuchaniu trudnego do ogarnięcia nawet przez już „poszerzone” przez Hazlewooda ucho „Reich Rewrite”, publiczność została rzucona na głęboką wodę przez Kronos Quartet i Terry’ego Rileya. Ich wspólny projekt „Sun Rings”, opracowujący kosmiczne nagrania z NASA był dokładnym przeciwieństwem propozycji Squarepushera. W „Sun Rings” partia kwartetu smyczkowego nie tylko nie pasuje, ale kompletnie wybija z klimatu, nieśmiało kiełkującego z monotonnych nagrań NASA. W połączeniu z wizualizacjami kosmosu i planet, mógłby to być naprawdę wciągający projekt. Mając jednak do dyspozycji tak wybitny zespół (który następnego dnia na SP świętował swoje 40-lecie), Riley być może stworzy w przyszłości utwór spójny i godny sceny Sacrum Profanum.
Drugim rozczarowaniem z udziałem Kronos Quartet okazał się koncert z Laurie Anderson (czwartek, 18 września). Artystka znana na całym świecie ze swych eksperymentów, do Krakowa przyjechała z projektem „Landfall”. Przekaz ponadgodzinnej kompozycji był właściwie klarowny, ale Anderson można zarzucić brak konsekwencji i umiejętności utrzymania napięcia. „Landfall” opiera się na pięknych brzmieniach kwartetu smyczkowego, uzupełnianych o elektroniczne „kliko-szumo-trzaski, w które Laurie wprowadzała swoje pokręcone historie. Kompozycję można przyrównać do filmów Lyncha – kiedy już łapiesz sens, okazuje się, że reżyser znowu wyprowadził cię na manowce, a jedyną nicią łączącą wszystkie strzępki jest niepowtarzalny klimat.
Piątkowy wieczór (19 września) należał do London Sinfonietta i miał być swoistą rozgrzewką przed sobotnim spotkaniem z wytwórnią WARP. Niestety oczekiwana długo Mira Calix okazała się jedynie gościem na scenie, biorącym udział w prezentacji swojego utworu „Nunu”. Artystce towarzyszyły żywe polskie świerszcze, którym poświęcony był utwór, a właściwie – które same go tworzyły swoim cykaniem i bzyczeniem. W programie koncertu znalazły się ponadto kompozycje Ligetiego i Cage’a, na fortepian preparowany (chyba najlepszy element koncertu) oraz opracowania orkiestrowe muzyki Boards of Canada, Aphex Twina i Squarepushera. Ciężko London Sinfonietta, pod batutą Andrew Gourlay’a, rozliczać z programu, z którym koncertuje od kilku lat i który nagrała specjalnie dla WARPa. Być może Gourlay nie czuje tej muzyki tak, jak Hempel i Abury, którzy dyrygowali orkiestrą podczas nagrań osiem lat temu, może orkiestra jest już materiałem zmęczona, a może po prostu, muzyka mistrzów elektroniki powinna pozostać elektroniczna. Jakikolwiek był powód, z koncertu wyszłam z potrzebą natychmiastowego wysłuchania oryginałów kompozycji, które przez Sinfoniettę zostały odarte z brzmienia, klimatu i sensu, co dziwi zwłaszcza w przypadku niezwykle symfonicznego, plastycznego i przestrzennego Boards of Canada.
Wytwórnia WARP była z nami właściwie przez całe Sacrum Profanum. Najważniejszym wieczorem jednak, uświetniającym 25. lecie tego królestwa muzyki elektronicznej, była sobotnia impreza klubowa w dawnym hotelu Forum (20 września). Podobnie jak w przypadku Łaźni Nowej, do dawnych sal konferencyjnych i balowych Hotelu udawaliśmy się z obawą o jakość brzmienia i możliwość zmiażdżenia przez tłum. Forum okazało się jednak idealnym miejscem, proponującym trzy sceny. W klimacie barowym, w przeszklonej kawiarni Forum Przestrzenie prezentowała się Mira Calix, z bardzo mięsistym setem oraz DJ-e WARPa. W dawnych salach konferencyjnych, wyłożonych wykładziną i boazerią, taneczną imprezę rozkręcali patten, Bibio i Plaid, natomiast w Sali balowej zmietli nas dźwiękiem Battles, Darkstar, LFO, Autehre i Hudson Mohawke. Pomimo uciążliwego zaduchu, impreza w Room 1 rozkręciła się naprawdę potężnie. Autechre zaserwowali nam set prosto z piekła, prezentowany w absolutnej ciemności, co było ogromnym szokiem, po koncertach w towarzystwie gry świateł i kolorowych laserów. Z Room 2 z kolei ciężko było wyjść, kiedy Bibio, w tropikalnym klimacie, zaprosił do bardzo tanecznego i przyjemnie minimalistycznego zestawienia. Na ukłon zasługują też akustycy, którzy pomimo trudnych warunków w Forum (bardzo niskie pomieszczenia, wytłumiane wykładzinami i drewnianymi sufitami) stworzyli świetne warunki do słuchania (a nie tylko czucia w żebrach) muzyki.
Dwunasta edycja Sacrum Profanum była jedną z bardziej wyczerpujących i budzących kontrowersje i dyskusje. Każdy wieczór tworzył osobny muzyczny świat, który pozwolił nam na zgłębienie przepastnego worka, jakim jest „muzyka współczesna”. Organizatorzy niewątpliwie dopiero rozkręcają się z pomysłami, a tegoroczny festiwal pokazuje, że być może krakowska publiczność jest już gotowa na coraz bardziej odważne i awangardowe projekty.
Jadwiga Marchwica
fot. Wojciech Wandzel / materiały organizatorów