Od kilku lat jest właściwie regularnym gościem na polskich festiwalach i koncertach. Tym razem wyszedł do publiczności nie do końca obeznanej z muzyką elektroniczno-klasyczną. Jego zadaniem było zaczarowanie i zahipnotyzowanie – udało mu się. W rozmowie z Ólafurem Arnaldsem zastanawiamy się, czy muzyka klasyczna w elektronicznych ramach ma sens i dlaczego smutnych filmów ze smutnymi soundtrackami nie tworzą smutni artyści.

Ólafur Arnalds
Ólafur Arnalds

Jadwiga Marchwica, 80bpm.net: Obiecałam sobie, że nie będę cię pytać o wódkę.
Ólafur Arlands: Od czasu, kiedy opowiedziałem o pewnej imprezie w Polsce mocno zakrapianej waszą wódką, faktycznie wszyscy mnie o to pytają (śmiech).

Dlatego ja postanowiłam zacząć od pytania o „Zieloną Milę”. Przyznałeś kiedyś, że ten film mocno cię zainspirował. A jest bardzo dołujący…

To prawda, ale to właśnie dzięki niemu zacząłem interesować się muzyką filmową. Ten soundtrack jest bardzo poruszający, zresztą to był chyba pierwszy film, w którym w ogóle zauważyłem muzykę. Wtedy też pomyślałem, że chciałbym być kompozytorem muzyki filmowej i zacząłem szukać takich brzmień, które pasowałyby do filmów… Ale nie napisałem żadnej muzyki do filmu! Po prostu zawiązałem kontrakt wydawniczy, a propozycje współpracy przy filmach przyszły dużo później.

Nie planowałeś po prostu pisania smutnej muzyki do smutnych filmów.

Te określenia emocjonalne to kwestia interpretacji. Nie umiem komponować, kiedy jestem smutny, więc moja muzyka według mnie taka nie jest, ale dla kogoś innego może nieść właśnie takie emocje. Staram się podchodzić do komponowania tak, jak do tworzenia filmu właśnie. Scenarzysta nie jest smutny, pisząc smutną historię. Chce stworzyć ciekawy dialog, dąży do konkretnych momentów w akcji, ja o muzyce myślę podobnie. Natomiast to, jak odbiorca odczuje dzieło końcowe, czy to muzyczne, czy filmowe, to jest zupełnie inna kwestia. Bardzo lubię widzieć różne efekty mojego procesu twórczego.

Podczas słuchania twoich kompozycji, wyobraźnia nasuwa wiele różnych obrazów, przywołuje wspomnienia bezkresnych przestrzeni. Czy ty też masz takie skojarzenia, kiedy tworzysz?

Raczej nie, bo to też jest efekt interpretacji. Albo osobowości odbiorcy, który może mieć bardzo rozbudowaną wyobraźnię, lub nie. Wydaje mi się też, że takie skojarzenia nasuwają się automatycznie, bo do takich scen w filmach wykorzystywana jest konkretna muzyka – taka jak moja. Więc to takie automatyczne wyobrażenie. Oczywiście mam jakiś kształt, jakąś wizję kompozycji w głowie, ale raczej nie wyobrażam sobie jeźdźca na koniu pędzącego przez wrzosowiska i potem nie przekładam tego na melodię fortepianu… To taka bardzo romantyczna wizja twórcy-kompozytora (śmiech).

Udało ci się jednak napisać kilka soundtracków. Przy takiej pracy istotna jest dla ciebie treść filmu, charakter postaci?

Zdecydowanie. Najczęściej dostaję wcześniej scenariusz, albo wersję reżyserską filmu, na podstawie których tworzę ogromną ilość materiału. Czasami nawet sięgam do starszych kompozycji, notatek pomysłów z poprzednich projektów i tak powstaje pierwszy szkic. To, co wejdzie do ostatecznego soundtracku, to w których miejscach znajdą się konkretne fragmenty muzyczne, zależy od różnych czynników, także od reżysera. Ale na początku interpretuję wrażenia, emocje, które dostrzegam w filmie. Tak powstają najważniejsze tematy i myśli przewodnie – bardzo naturalnie. Najtrudniejsze jest dopasowanie fragmentów muzycznych do scen filmowych. Muszę postawić się roli widza i poddać temu interpretowaniu, o którym mówiliśmy. Dlatego tak lubię pracę przy soundtrackach – mogę być twórcą odbiorcą jednocześnie.

W takim razie pisanie muzyki do filmu powinno być prostsze, skoro masz z góry narzucony temat.

Teoretycznie tak. Ale, kiedy tworzę własny album, mam przed sobą białą kartę – mogę zrealizować każdy swój pomysł, każdą myślę, nie muszę się niczym ograniczać. Chociaż czasami to te ograniczenia wskazują ci właściwą drogę.

Nie trudno też zauważyć, że sukcesywnie dążysz do przybliżenia odbiorcom muzyki klasycznej. Twoje kompozycje opierają się na brzmieniu fortepianu i kwartetu smyczkowego. Myślisz, że da się uratować klasykę od nudy?

Mam taką nadzieję, zresztą taka była naczelna idea, kiedy zacząłem pracować nad swoim solowym projektem. Kiedy sam zacząłem interesować się muzyką klasyczną, w moim otoczeniu słuchali jej wyłącznie ludzie starsi i jacyś typowi „dziwacy” (śmiech). Ale już wtedy wydawało mi się, że takie szufladkowanie jest bardzo nie w porządku. W końcu, kto może ocenić co jest fajne, a co nie? Dlatego chciałem pokazać szerszemu odbiorcy muzykę klasyczną taką, jaką ja pokochałem i jaka może być interesująca i piękna.

I żywa.

Właśnie, to inna sprawa. Często rozmawiam z młodszymi osobami, których rodzice zmuszają do chodzenia na lekcje fortepianu, czy skrzypiec. Ich to nudzi, bo się z tą muzyką nie potrafią utożsamić. Jest stara, niezrozumiała i napisana przez starych ludzi wieki temu. Ja chcę pokazać, że muzyka skrzypcowa czy fortepianowa może być nowoczesna, może być obecna we współczesnym życiu. Dzieciaki utożsamiają się z muzyką, którą znają z filmów, która funkcjonuje w modzie, w radio, nie rozumieją suchych zapisów nutowych. I taką muzykę można stworzyć, można ją ożywić.

Muzyka klasyczna pojawia się też często w formie sampli w różnych projektach muzycznych. Czy to jej nie zabije, nie odbierze jej pierwotnego wydźwięku?

Dużo muzyki klasycznej straciło na wartości, przez jej spowszednienie, spopularyzowanie i zniszczenie. Nikt już nie podnieca się „4 porami roku” Vivaldiego, bo ten główny temat jest wszędzie – w reklamach, w naszych komórkach, grają go automaty telefoniczne… Biedny Vivaldi został odarty ze swego pierwotnego piękna! A przecież ten utwór został napisany na wielką orkiestrę z przeznaczeniem na sale koncertowe… Więc to jest przykład na okrutne uśmiercenie muzyki klasycznej. Ale i tak będę zachęcać wszystkich do eksperymentowania, szukania i wybierania z bogatego skarbca tej muzyki fragmentów, które wykorzystają w nowych kompozycjach. Żeby je zbliżyć do współczesnego świata, żeby je odkurzyć i odkryć ich piękno.

Ty sam podkreślasz swój zachwyt twórczością Chopina, ale w twojej muzyce słychać bardziej inspiracje XX-wiecznymi minimalistami niż romantykami.

Jestem zdecydowanie muzycznym minimalistą, ale jeśli posłuchasz mojej muzyki bez skłonności do klasyfikowania i analizowania, usłyszysz w niej też romantyczne chopinowskie melodie. Chopin i ja tworzymy podobną linię melodyczna. Tylko, że Chopin przeprowadzi ją przez pięć tonacji, wrzuci do innego rejestru, wykrzywi, zagmatwa i zrobi z niej epopeję, a ja… cóż – trzymam ją w jednym miejscu przez pięć minut (śmiech). Inny cel, ale punkt wyjścia ten sam.

To wpływa na medytacyjny charakter twojej muzyki i też tłumaczy, dlaczego zamawiasz dla publiczności poduszki na koncert.

(śmiech) Tak, czasami bywa i tak! Mamy taki zapis w kontrakcie, że jeśli sala w której gramy nie ma miejsc siedzących dla publiczności, organizator musi je zapewnić. A jeśli to nie możliwe – musi zapewnić poduszki dla wszystkich słuchaczy. Nie chcę, żeby publiczność przestępowała z nogi na nogę przez cały koncert. Chcę, żeby wszyscy mogli posłuchać w skupieniu, odprężyć się, zamknąć oczy i odpłynąć.

Ty tak robisz, kiedy jesteś na czyimś koncercie?

Ja… jestem kiepskim słuchaczem. Jestem bardzo niecierpliwy i ciężko mi skupić się na koncercie. Wolę jednak być po tej drugiej stronie i grać dla innych. Ale jeśli już słucham muzyki, to liczy się dla mnie ogólna atmosfera, także moje samopoczucie.

Ważna dla ciebie jest więź między artystą, a odbiorcą. Pierwsze kompozycje udostępniałeś od razu w sieci – to dość łatwy sposób na promocję, zainteresowanie sobą sporej rzeczy ludzi.

To zależy, jaki masz cel. Niektórzy nie potrzebują odbiorców, nie liczą się z ich zdaniem, a i tak tworzą. I w porządku! Ale ja tak nie potrafię. Bardzo ważny jest dla mnie kontakt z publicznością też dlatego, że nie chcę grać dla pustych sal. Myślę, że muzyka musi być żywa, musi do kogoś trafiać, mieć odzew. W końcu, nie możemy funkcjonować wyłącznie na Facebooku.

Wywiad przeprowadzony przed Electronic Beats w Warszawie, 4 kwietnia
Redakcja dziękuje organizatorom za organizację spotkania