Imprezy Electronic Beats mają już długoletnią tradycję w Europie. Rozświetlone i oznakowane charakterystycznymi neonami w kolorze „magenta” kluby i sale koncertowe, przyciągają fanów tłustej elektroniki i mistrzów gatunku z różnych stron świata. W Polsce mieliśmy okazję brać udział w kilku mocnych koncertach EB, kwietniowa warszawska edycja była jednak najbardziej magiczną i kosmiczną.
„Chcę pokazać, że smyczki nie muszą być nudne, że muzyka klasyczna może się łączyć elektroniką, że wszyscy możemy dogadać się na jednej płaszczyźnie” – powiedział nam w dniu koncertu Ólafur Arnalds, islandzki kompozytor i jeden z najważniejszych gości festiwalu. Jego cel okazał się właściwie motywem przewodnim koncertów w Palladium i klubie Basen. Zgromadzona tu publiczność w równym stopniu zachwycała się bowiem medytacyjnym koncertem Ólafura, akustycznym spotkaniem Jose Gonzalesem, jak i mocnym uderzeniem od Mooryca i rozrywającym wnętrzności muzycznym młotem pneumatycznym Hudsona Mohawke. Na szczęście dla nas, w ostatniej chwili zmienił się line up imprezy, która zakończyła się uspokajającym setem Johna Talabota.
Jako reprezentantka 80bpm.net, portalu skupionego szczególnie na downtempo i trip-hopowych klimatach, z niemałą ekscytacją czekałam na koncert Ólafura Arnaldsa. Po miłej rozgrzewce Mike’a Polarnego w hallu teatru Palladium i dość krótkiej prezentacji byłego muzyka UL/KR, Króla, scenę przejął skromny i cichy Islandczyk ze swoim nietypowym zespołem. Nietypowym, jak na Electronic Beats, bo rzadko kiedy na imprezach poświęconych muzyce elektronicznej uświadczamy pełnego kwartetu smyczkowego z gościnnym puzonem, a główną rolę odgrywa fortepian.
Muzyka Ólafura Arnaldsa to wyjątkowa podróż przez islandzkie przestrzenie i krajobrazy, serwowana na żywo nabiera intensywniejszych barw i trafia bezpośrednio do wyciszonego i spragnionego harmonijnych brzmień umysłu słuchacza. Sam Ólafur na scenie wydaje się nieco nerwowy i onieśmielony – to typowy artysta, który powinien wypowiadać się tylko poprzez swoją muzykę. Dzięki niej, wypełniona po brzegi sala Palladium poznała znaczenie określenia „muzyka ilustracyjna” – minimalistyczne pochody instrumentów orkiestrowych idealnie łączyły się z wietrzną elektroniką, przywołując w wyobraźni obrazy islandzkich przestrzeni, bezkresnych łąk i rozbijających się o klify fal oceanu. Na scenie pojawił się też, złamany urazem kręgosłupa, wokalista Arnaldsa – Arnor Dan. Set kompozycji wokalnych, od tytułowego minimalistycznego „For Now I Am Winter” po rozdzierające „A Stutter”, kończący koncert zespołu Ólafura, stanowił idealnie podsumowanie kompozytorskiego majstersztyku Islandczyka. Chociaż Ólafur stara się unikać tekstów w swojej muzyce, żeby nie podawać słuchaczom gotowych emocji i wrażeń, to właśnie te utwory wzbudzają największe poruszenie i wprowadziły słuchaczy w stan dźwiękowej hipnozy.
Zaczarowany i wyciszony tłum, przejął pod swoje skrzydła Jose Gonzales. Skromny muzyk z gitarą sam zauważył, że jego obecność na Electronic Beats jest dość zaskakująca, trudno byłoby jednak znaleźć lepszego scenicznego następcę, po Ólafurze Arnaldsie i jego pieśniach bez słów. Gonzales prezentuje ten sam typ „beatów”, co jego skandynawscy koledzy – ledwo wyczuwalne, stapiające się z biciem serca uderzenia, wpasowane w bardzo emocjonalne piosenki, podkreślone hiszpańskim brzmieniem gitary. Podczas gdy mini-orkiestra Arnaldsa zafascynowała publiczność Palladium brzmieniami instrumentalnymi, Gonzales wprowadził nas w świat historii, słów oddających emocje i uczucia. Koncerty Gonzalesa i Arnaldsa udowodniły, że muzyka może łączyć ponad gatunkami i podziałami, a to, co tak doceniamy w elektronice, jest wciąż obecne w muzyce akustycznej.
Na drugą część imprezy Electronic Beats przenieśliśmy się do klubu Basen, fascynującego już w samej swojej konstrukcji i wyglądzie (jest to faktycznie dawny basen). Tu znowu, nieco tłustszymi bitami powitał nas Mike Polarny, który od stanu hipnotycznego zawieszenia musiał nas przeprowadzić do klubowej aktywizacji. Tuż przed północą, obwarowany sprzętami, na scenie pojawił się Mooryc, polski producent o berlińskich korzeniach muzycznych. Artysta okazał się idealnym łącznikiem, między medytacyjnym koncertem w Palladium, a klubowym ostrym graniem, jakie zafundował nam w środku nocy Hudson Mohawke. Mooryc nie boi się zestawiania producenckich eksperymentów z własnym głosem – i w Basenie pokazał nam, że jest artystą odważnym i wszechstronnym, nadając materiałowi z albumu „Roofs” nieco bardziej klubowego mocniejszego brzmienia i podkręcając stopniowo temperaturę tempem kompozycji i mocą basów.
Tymi na dobre zawładnął Hudson Mohawke, który okazał się najmocniejszym – dosłownie – punktem programu tegorocznego polskiego EB. Wizualizacja piły do metalu dość dokładnie oddała to, co działo się w muzyce podczas setu Mohawke’a. Gdyby młot pneumatyczny był instrumentem muzycznym, brzmiałby zapewne tak, jak muzyka Hudsona – energetycznie i szaleńczo z lekką domieszką hip-hopu najczarniejszego z czarnych. Po takiej dawce mocy Basen mógł się rozpaść, albo ochłonąć, do czego też przysłużył się John Talabot, który podołał trudnemu zadaniu uspokojenia publiczności po dzikiej prezentacji Hudsona.
Kwietniowe Electronic Beats w Warszawie było jednym z najbardziej zróżnicowanych i zdecydowanie – nietypowych w całej historii tej imprezy w różnych krajach. EB w ciągu kilku godzin pokazało nam różne oblicza muzyki i zachęciło do jej nieustannego poznawania. Warto było się tej edukacji poddać.
Jadwiga Marchwica