Po debiucie z takim dziełem sztuki, jak „Blue Lines”, wydanie drugiej płyty nie mogło być łatwe. I pewnie dlatego Massive Attack spędzili nad „Protection” aż trzy lata. Krążek okazał się zbiorem historycznych singli, ale jako całość dziś może budzić wątpliwości.

Debiut Massive Attack był niezwykle spójny, pociągnięty za jedną myślą, tą „niebieską linią”, która budziła kwasowy, przesycony oparami thc. I choć trip-hop, który „Blue Lines” zapoczątkowało od tamtego czasu przeszedł wielką rewolucję (głównie za sprawą depresyjnego Portishead) po dziś dzień jest to sztandarowa płyta gatunku.
„Protection” przy tym przyczynowo-skutkowym materiale, w temacie konsekwencji i logiki pomysłów wypada dość słabo. Z hiphopowych bitów skaczemy w reggae, dub, trochę r&b, by na chwilę zatrzymać się w zmysłowym chilloucie („Heat Miser”). Każdy z utworów, jaki w 1994 roku wydali bristolczycy to dziś klasyka sama w sobie, kamień milowy w rozwoju historii muzyki. „Protection” zawsze jednak wydawało mi się zbiorem singli, workiem z powrzucanymi tam trzyletnimi i starszymi pomysłami (nie wszystkie szkice tych utworów powstawały przecież po „Blue Lines”). Niektórzy krytycy w ocenie płyty są jeszcze bardziej brutalni – według „All music” sporo kawałków z „Protection” niebezpiecznie zbliża się do Muzaka (czyli muzyki-mebla). Największe zarzuty stawiane są utworom w aranżacji Armstronga („Heat Miser” i „Weather Storm” – ten drugi ma ratować tylko głos Nicolette). I nawet najlepszy singel z tej płyty – „Karmacoma” (jeden z dwóch, na których pojawił się już-prawie-solowy-muzyk – Tricky) – zaczął się samemu zespołowi nudzić. W jednym z wywiadów, udzielonych cztery lata po premierze, Robert del Naja miał powiedzieć: – Jestem, kurwa, tak znudzony „Karmacomą”, że musieliśmy ją zmienić. Na koncertach dodaliśmy więc nowe intro, nową sekcję środkową, znaleźliśmy nawet nowe teksty. I dalej mnie to kurewsko nudzi!.
Drugi album bristolskich triphopowców powstał głównie z pomysłu trzymającego się zwykle najbardziej w cieniu członka zespołu – Mushrooma. To dzięki jego pomysłom, na „Protection” znajdziemy więcej hip-hopu, soulu i atmosfery r&b. – To było dobre, bo było zupełnie inne niż „Blue Lines” – powiedział del Naja w rozmowie z „Innerviews” – Tacy wtedy byliśmy i nie byłoby to szczere, gdybyśmy nagrali coś innego. „Blue Lines” było nowym doświadczeniem i jeszcze niewiele o sobie wiedzieliśmy. Na początku tworzenia „Mezzanine” i „Protection” próbowaliśmy forsować dziwne pomysły w studio, teraz już wiem, jak złe to może być. Lepiej być po prostu szczerym – dodał.
Szczerość najwyraźniej popłaciła, bo w tamtych czasach album okazał się przełomowy i sprawił, że Massive Attack znów wstrzymali oddech krytykom i słuchaczom na calym świecie. „To idealna muzyka do jazdy o 4 nad ranem” – napisał w swojej recenzji magazyn „Rolling Stone” (ale recenzujący go Paul Evans dał tylko trzy gwiazdki na pięć). Do sukcesu krążka niewątpliwie przyczyniła się plejada gwiazd, która gości na jego liście płac. Neilee Hooper odpowiedzialny za produkcję, Tracey Thorn, Horace Andy i Nicolette na wokalach, Craig Armstrong na klawiszach, Chester Kamen na gitarze czy Rob Merill na perkusji.

Paradoksalnie, stylistycznie i klimatycznie płytę spoił dopiero wydany rok później album „No Protection”, który kompozycje z pierwowzoru zalał dubowym sosem i z większości dopiero wydobył prawdziwe piękno. Mimo wszystko, grono miłośników obu tych płyt jest stosunkowo niewielkie. I choć „Protection” niknie w cieniu wielkiej „Mezzanine” czy genialnego „100th Window”, nie można odmówić płycie wartości historycznej. Świat muzyki były z pewnością bez „Karmacomy” czy „Sly” uboższy. I choć, zaryzykuję stwierdzeniem, moglibyśmy się bez „Protection” obyć, był to z pewnością konieczny most między trip-hopem z bristolskich blokowisk, a jego późniejszą, ciężką i ponurą wersją z „Mezzanine”. Na to jednak musieliśmy czekać aż cztery lata…
Kaśka Paluch