Kiedy powstał ten portal, możliwość udziału w koncercie którejś z triphopowych legend była tylko marzeniem, szalonym majaczeniem. Dziś obserwujemy prawdziwy wysyp triphopowców w Polsce i zdaje się, że rację miało jedno z mediów (nie pamiętam których) pisząc, że Polacy pokochali trip-hop jak nikt inny na świecie. Pewnie dlatego tak chętnie odwiedzają nas Lamb.
Duet Lou Rhodes i Andy’ego Barlowa zdaje się próbować nadrobić zaległości, z czasów paroletniej przerwy i rozstania. I słusznie – bo Lamb najpierw nas od siebie uzależnili, a później zostawili na głodzie. Teraz ten głód zaspokajają realną obecnością, wielokrotnie do Polski powracając.
Muzyka Lamb działa jak ciężki narkotyk amfetaminopodobny. Uzależnia od wyjątkowego i niezastąpionego brzmienia, pobudza i wprowadza w gorączkowy trans, w ciemności, chłodzie, rozkosznym sam na sam z głosem Lou Rhodes. A po odstawieniu zaczyna się robić nerwowo.
Przyznam szczerze – to mój trzeci kryzys. Po raz pierwszy Lou Rhodes zawładnęła mną na festiwalu w czeskiej Ostravie. Drobna i delikatna, promowała swoją solową muzykę w niewiarygodnym upale („Wyglądam jak pomidor” – mówiła wtedy ocierając pot z czoła). Akustyczne, trochę nieśmiałe wykonanie „Gabriela” zmieniło mnie na zawsze. Potem była chwila oddechu i zapomnienia, do czasu, kiedy Lamb zdecydowało się na reaktywację. Nerwowe oczekiwanie płyty, zmieniło się w jeszcze bardziej nerwowe oczekiwanie na koncert. Na słowackim festiwalu Bazant Pohoda, na otwartej scenie, pod rozgwieżdżonym niebem, wielotysięcznej publiczności Lamb pokazali, mówiąc po polsku, real pure trip-hop. Ciężki, dosadny, głęboki, dynamiczny, były hity, świetne wizualizacje i więź ze słuchaczami.
Koncerty letnie i festiwalowe nie maja jednak szans w porównaniu z występami zimą i w ciemnych klubach. Wytwarza się wówczas jakaś niezwykła atmosfera, intymna i rodzinna. Lamb opanowało krakowski klub Studio i znów nakarmiono nas tym dosadnym brzmieniem, głębokimi basami ocierającymi się o klimaty dubstepowe. a nad tym: delikatny, przeszywającym głosem Lou i w końcu – fenomenalne wizualizacje. Jeszcze nigdy „Górecki”, tak pięknie opowiadający o miłości nie trafił tak bezbłędnie i bezpośrednio w nasze serca. Nie zabrakło nowych kawałków z „5”, jak i uwielbianych hitów – „Gabriela” i „What Sound”, „Wise Enough”, podrasowanych przez Andy’ego większą mocą i cięższym basem. Barlow zresztą zdaje się zawsze niedopieszczonym, scenicznym zwierzęciem – skacze, wybiega do publiczności, staje na głośnikach i rzuca pałeczkami perkusyjnymi. Lou obserwuje to wszystko z radością podobną do tej, którą ma w sobie matka obserwująca niesforne dziecko (haha). Fantastycznie patrzy się na muzyków, których tak cieszy koncertowanie. Końcowe, mocniejsze niż kiedykolwiek, blisko rockowe (bo brakowało, aby Lou z rozmachem roztrzaskała swoją gitarę) „Trans Fatty Acid” było doskonałym podsumowaniem wieczoru. I sprawiło, że następnego dnia gorączka Lamb utrzymuje się wciąż na wysokim poziomie.
Jadwiga Marchwica
Lamb, Kraków, Klub Studio
8 lutego 2012