„Passing Place” nie jest łatwą płytą. Sama miałam do niej kilka podejść i wciąż zastanawiam się, z której strony najlepiej ją ugryźć. Wszędzie kłuje.
To dwulicowa muzyka. Z jednej strony przymila się delikatnymi melodiami i ciepłymi jazzującymi brzmieniami, a za chwilę odpycha psychodelicznym jazgotem. Wokalizy mają w sobie coś etnicznego, a chwilami wszystko przypomina pierwsze nagrania Jaga Jazzist. Dotarcie do głębi muzyki Loka na tej płycie jest utrudnione przez skomplikowaną siatkę dźwięków, bardzo ciasną i rozległą konstrukcję brzmieniową, trudną do ogarnięcia jednym zamachem. Słowem: totalne zamieszanie.
Znajdziemy tu kawałki, które przypominają Komedowe kompozycje do filmów („The Art of Burning Bridges”), z molową melodią i archaicznym brzmieniem. Są też takie, które ocierają się o symfoniczność, skandynawską elektronikę, a mnogość instrumentów dętych przypomina z kolei ostatnie produkcje Bjork. Dzieje się tu naprawdę sporo i nie ma większego sensu w próbie przypasowania Loki do jakiejś jednej, konkretnej stylistyki. Czymś takim, jak jednolity styl, Loka się po prostu nie przejmuje.
I właśnie przez to „Passing Place” jest płytą tak fascynującą. Wielokrotne jej odsłuchiwanie pozwala na coraz to nowsze odkrycia i zdaje się, że sesja z płytą jest niekończącą się podróżą. Co chwila pojawia się coś nowego, czego nie udało się wysłyszeć wcześniej. Muzyka intelektualna? W pewnym sensie. Warto przy niej poćwiczyć mózg.
Kaśka Paluch
Loca „Passing Place”, Ninja Tune 2011