Renesans trip-hopu, nowe gatunki, ekspansja starszych, wyjątkowe projekty, technologiczna dyktatura i wielkie powroty. Miniony rok był dobrym rokiem. Przeczytajcie podsumowanie naszej redakcji.

Portishead na Bazant Pohoda Festival

Kaśka Paluch:

To był obfity w nowobrzmieniowe, trip-hopowe i downtempowe klimaty. Wielkie powroty, kilka świetnych premier – i kilka zaskakujących. Po paru chudych, dla naszego małego światka, latach przyszedł czas na prawdziwy renesans trip-hopu – choć odrodził się on w nieco zmodyfikowanej formie. I dobrze, wszystko żyje, zmienia się. Stagnacja jest przecież zła.

Co ja zapamiętałam z 2011 roku? Kilka nowych odkryć. Zacznijmy od Zoli Jesus – ciekawa i intrygująca postać. Po jej koncercie na warszawskim Electronic Beats, uznałam wręcz, że muzyka Zoli to nowy trip-hop. Ewolucja klimatów Portishead i Anji Garbarek w świat brudnych, metalicznych, skażonych dubstepem brzmień. Będzie o niej jeszcze głośno.

Kolejne tegoroczne odkrycie to debiut Emiki w Ninja Tune. Nie wiem czy to jest jeszcze dubstep czy już post-dubstep czy inny step – zaczynam się w tych gatunkowych określeniach gubić. Ważne, że Emika potrafiła stworzyć coś nowego, świeżego, hipnotyzującego. I pomyśleć, że trafiła do mnie przypadkiem, podczas jednej z nocnych podróż samochodem, który „Double Edge” prawie rozniosło na ulicy.

Wrócił też Yonderboi z Węgier. Jego „Passive Control” (nasza recenzja) nie rzuca może na kolana tak, jak chociażby „Splendid Isolation”, ale z czystego sentymentu i do Laszlo, i do Węgrów, wyróżniam jego nową płytę. Zwłaszcza, że jest całkiem dobra!

I wrócili do nas Lamb! Nagrali znakomitą płytę „5”, a ja miałam przyjemność usłyszeć ich na świetnym koncercie podczas Bazant Pohoda Festival na Słowacji. Widać Lou i Andy’emu parę lat przerwy dobrze zrobiło, bo wrócili do nas pełni sił, nowej energii i zwykłej radości z tego, co robią. Trudno tego nie poczuć. Fajnie, że trip-hop tak jeszcze kogoś cieszy.

Thievery Corporation nową płytę wydali wcześniej, dlatego ich blask nieco się już wyczerpał. Ale ja o nich pamiętam i do „Culture of Fear” chętnie wracam. W tej płycie podoba mi się przede wszystkim to, że została nagrana bez kombinowania, bez szaleństw i innych dubsępów. Stare dobre Thievery Corporation. Mówiłam, że renesans?

A na koniec najsmaczniejsze. Bjork! Choć po pierwszym przesłuchaniu „Biophilii” byłam bardzo zafrapowana, wręcz rozczarowana. Z każdym kolejnym rozumiałam jednak swój błąd i przepełniona skruchą błagałam naszą technologiczną matkę o przebaczenie. Pamiętam, jak dawno temu, gdy jeszcze w czasach licealnych pisałam recenzję „Homogenic” Bjork, koleżanka powiedziała mi: „widzę, że jeśli o nią chodzi, jesteś totalnie nieobiektywna”. Miała rację!

Sama siebie zdziwiłam, że piszę o tym dopiero na końcu. I że właściwie o tym zapomniałam. W roku 2011 po raz pierwszy i niewykluczone, że ostatni w życiu, udało mi się zobaczyć Portishead na żywo. To było piękne przeżycie. Ale chyba jestem już za stara na ataki serca pod sceną. Zresztą, na tym samym festiwalu, wcześniej zagrała Imogen Heap. I to ona, jej koncert, zawładnęły mną w dużo bardziej szalony sposób. Sorry, Beth.

—————

Jadwiga Marchwica:

Kolejny downtempowy rok za nami. Z podsumowaniem nie będzie problemu, bo naprawdę było w tym roku na czym zawiesić ucho. Okazało się że od trip-hopu jest niedaleko do dubstepu, od lounge do elektroniki, od Polski do Słowacji i od Skandynawii do kosmosu.

Jedno z najważniejszych wydarzeń tego roku podzieliło go na pół. 2011 rok można rozpatrywać, jako „przed Pohodą” i „po Pohodzie”. Słowacki Bazant Pohoda Festival, który na początku lipca odbył się w Trenczynie, zawładnął naszym światem na kolejne miesiące. Na terenie lotniska, wśród namiotów i budek ze słowackim jedzeniem można było poczuć się lepiej niż n niejednym polskim festiwalu. Doskonała organizacja, fantastyczna letnia pogoda i pyszne słowackie piwo były jedynie dodatkowymi atrakcjami do gwiazd muzycznych. Po Pierwsze Portishead, po drugie Lamb po trzecie Imogen Heap. Legenda trip-hopu reaktywacja dwontempo i nowa swieżynka elektroniki – trzy koncerty, które rozświetliły ten rok.

A jeżeli o świeżynkach mowa – dwóch artystów szczególnie zapadli w pamięć w tym roku. Dwie skrjne osobowości muzyczne. Z jednej strony delikatny, samowystarczalny, Jamie Woon, ze swoją gwiezdną elektroniką i hipnotyzującym głosem . Z drugiej strony mocna, ciężka (w brzmieniu), dubstepowo-trip-hopowa Emika. Prawdziwy oddech po nieudolnych nijakich zespołach amerykańskich, pretendujących do miana „awangardy”.

Było też coś dla wielbicieli Skandynawii. Co prawda Jónsi skupia się ostatnio bardziej na solowej karierze, nagrał nawet soundtrack do filmu „We Bought A Zoo” , ale najwidoczniej Sigur Rós na tym nie ucierpiało. Do kin i na DVD trafił multimedialny projekt „Inni” będący połączeniem koncertu i filmu dokumentalnego. Sigur Rós, nawet jak nic nowego nie nagrywają, to i tak są lepsi od wszystkich. .

I na koniec kilka wieści od gigantów. Nową płytę wydało Stereo MC’s, Faithless usiłowało pożegnać się ze słuchaczami i sceną (proces trwa) , a Bjork… Bjork zrobiła coś nowego. Marnym okresleniem „płyty” nie raczyłabym projektu „Biophilia” – Królowa Skndynawskiej Elektroniki stworzyła muzykę dla miłośników CD, winyli, fascynatów iPadów, muzyki współczenej i kosmosu.

Nie narzekajcie – to był dobry rok. Nie wierzycie? Przejżyjcie 80bpm.net, a w Sylwestra uważajcie czego słuchacie i co pijecie – ta aplikacja Wam pomoże.