Bjork recenzuje się coraz trudniej. Przede wszystkim dlatego, że artystka z każdym nowym projektem wykracza daleko poza to, co oferuje nam rynek muzyczny – i ciężko jej twórczość porównać do… czegokolwiek. Tak pod względem treści, jak i formy. Nie inaczej jest z „Biophilią”, synestetycznym albumem stawiającym na równi naukę, mistykę, wizję, dźwięk, techniki komponowania, technologię i biologię.
Premiera najnowszego albumu Bjork opóźniła się, bo – jak napisała później artystka w liście do fanów – zapragnęła, by „Biophilia” stała się bardziej organiczna. Co miało to oznaczać, w przypadku albumu, który emocje budził już samym pomysłem na jego wydanie? „Biophilia” nie jest bowiem zwykłym krążkiem, nie jest też albumem wydanym w postaci plików mp3. Bjork poszła jeszcze dalej, czyniąc z „Biophilii” multimedialną aplikację na iPhone’y i iPady (jednocześnie zaapelowała do swoich fanów o „zhakowanie” jej aplikacji tak, by była odczytywalna także na innych urządzeniach przenośnych). Interaktywne wizualizacje towarzyszące utworom mają na celu pokazanie, że akt tworzenia to coś, co dostępne jest dla każdego z nas. „Ucz się i twórz” – mówi narrator na początkowym ekranie.
Poruszając się po interaktywnym wszechświecie „Biophilii” dotykamy dźwięku, widzimy jego kolor, obserwujemy fizyczne i astronomiczne powiązania, wpływamy na jego kształt. Przykładowo (pokazana zresztą na powyższym video) galaktyka utworu „Crystaline” jest przez użytkownika sterowana poprzez ruch urządzeniem. Operując w ten sposób kryształkiem pędzącym przez abstrakcyjny tunel, modyfikujemy utwór – za każdym razem możemy stworzyć nową jakość (wcześniej jednak, co zrozumiałe, zaprogramowaną). Podobnie jest w aplikacji dla utworu „Moon”, w której dotykając obiektów odchodzących od księżyca (na którego fazy możemy wpływać) z wcześniej dostępnych brzmień, tworzymy własny utwór.
Innym, ciekawym sposobem na poznanie struktury utworu muzycznego i jego brzmienia jest możliwość obserwacji zapisu nutowego utworów – aplikacja pozwala nam śledzić partyturę utworu.
„Biophilia” jest po „Medulli” kolejnym etapem wprowadzania odbiorcy muzyki w jej strukturę, rzec by można – w samo sedno. Na „Medulli” Bjork przedstawiła nieograniczone możliwości ludzkiego głosu. O płycie tej siedem lat temu pisałam jak o najbardziej organicznym albumie muzycznym, jaki kiedykolwiek powstał. „Biophilia” nie jest tak ludzka i biologiczna jak jej poprzedniczka. Na „Biophilii” króluje elektronika i technologia. W czym leży więc organiczność albumu, na której tak zależało artystce? Najpewniej na zwiększeniu roli żywych instrumentów biorących udział w procesie tworzenia (a większość z nich to instrumenty stworzone specjalnie na potrzeby „Biophilii”), na podobnym – jak na „Medulli” – pierwszeństwu dla głosu ludzkiego. Przede wszystkim chyba jednak na tym, że po raz pierwszy możemy dotknąć muzyki, której słuchamy. Możemy ją zobaczyć, poczuć i wpłynąć na jej kształt.
Bjork, jako technologiczna neofitka, doskonale rozumie rynek urządzeń przenośnych i internetu (w obu jest zresztą bezgranicznie zakochana), a z ich możliwości czerpie pełnymi garściami. Pamiętamy przecież, że „Vespertine”, album wydany dziesięć lat temu, został nagrany z myślą o laptopowych głośniczkach. „Volta” łączyła głębokie brzmienie uwielbianych przez artystkę instrumentów dętych z nowoczesną elektroniką. „Biophilia” idzie jeszcze dalej. Bjork po raz kolejny zmienia oblicze popu.
Na płaszczyźnie stricte muzycznej „Biophilia” jest wielkim eksperymentem. Jest jakby związaniem pomysłów z „Drawing Restraint 9” – muzyki nagranej do sztuki teatralnej Matthew Barneya, muzyki bardzo trudnej i pozbawionej konkretnej formy, wyciszonej i intymnej „Vespertine”, wokalnej „Medulli” oraz zamiłowania do dęciaków i nowych instrumentów, któremu Bjork dała upust na „Volcie”. „Biophilia” łączy te wszystkie pomysły, co w efekcie daje muzykę nieprzewidywalną, skomplikowaną, a nierzadko też… zwyczajnie niezrozumiałą. Jakkolwiek najczęściej albumom muzycznym zarzuca się efekt przerostu formy nad treścią, tak w tym przypadku jest dokładnie odwrotnie. Treść wylewa się poza ledwo zauważalną formę. Wpływ ma na to na pewno sam sposób wydania albumu (możliwość modyfikacji utworów). Kiedy jednak muzyką Bjork nie bawimy się, a słuchamy tego, co artystka uprzednio dla nas przygotowała, możemy popaść w konsternację. Atonalny akompaniament i linia głosu skacząca po skrajnych rejestrach miesza się z utworami bardzo melodyjnymi i harmonijnymi. A forma bajkowa i oniryczna czasem ustępuje miejsca mocniejszemu uderzeniu (jak drill w „Crystaline” czy „Mutual Core”). Jedno od czasu płyty „Debut” jest w twórczości Bjork stałe – jej fenomenalny, poruszający każdy nerw głos.
Od dłuższego już czasu, obserwując twórczość Bjork, odnoszę wrażenie, że artystka dusi się w konieczności konkretyzowania swoich pomysłów i zamykania ich w kilkuminutowych utworach. Forma wydania „Biophilii” świadczy o tym najdobitniej. Ten album powinien żyć w aplikacjach i na koncertach, inaczej obcowanie z nim jest niepełne i niedoprawione. I mimo, że spokojnie twórczość Bjork można dziś nazwać pretensjonalną, najprawdopodobniej – na pohybel nam, krytykom – „Biophilia” zmieni oblicze muzyki. Bjork jest po prostu nałogową modernistką.
Kaśka Paluch