Relacja z festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2011 (26-27 sierpnia)

Wstęp
Ostatni weekend sierpnia to już tradycyjnie czas, kiedy oczy wielu festiwalowiczów zwracają się w stronę stolicy Górnego Śląska. To kolejny raz, kiedy w Katowicach odbywa się regularne wydobycie elektronicznych i alternatywnych brzmień. I ponownie w wizytę w tym miejscu wpisało się wiele wrażeń i atrakcji, o czym stali bywalcy imprezy wiedzą bardzo dobrze.
Sporo zmian i przeciwności losu stanęło w tym roku na drodze organizatorów. Jeśli weźmiemy je pod uwagę, łatwiej nam będzie docenić to, że festiwal odbył się w takiej a nie innej formie, ale nad kilkoma aspektami technicznymi warto zatrzymać się na dłuższą chwilę. Zacznijmy od lokalizacji, teoretycznie takiej samej, a jednak innej. W związku z pracami remontowymi Muzeum Śląskiego obszar przeznaczony na festiwal w zeszłym roku jest obecnie całkowicie rozkopany. Chyba nie jestem odosobniony w opinii, że w przypadku przeniesienia koncertów gdziekolwiek indziej, Tauron straciłby na całym klimacie. W tym roku bawiliśmy się więc również na terenie kopalni, ale na mniejszym, położonym nieco wyżej obszarze. To, co zostało źle rozegrane, to brak oznaczeń prowadzących do nowego wejścia, wskutek czego wiele osób szukało bramek tam, gdzie ustawiano je dotychczas. Jednak samo zaaranżowanie przestrzeni wypadło według mnie świetnie. Bardzo dobre lokalizacje scen, które sobie nie przeszkadzały mimo bliskich odległości, to pierwszy plus. Doskonale czułem się na scenach redbullowych, gdzie aura była wręcz wakacyjna (do momentu, kiedy w sobotę do akcji nie wkroczyła pogoda). No i mój faworyt: kuźnia z wystawami – bardzo ciekawe zaadaptowanie pokopalnianych pomieszczeń. Szkoda jednak, że w wielu miejscach festiwalowy klimat brudziły śmieci, których przybywało z godziny na godzinę. Za rok powinno przybyć w takim razie worków i koszy.
Do zmagań z dograniem lokalizacji, której nie można było tak łatwo oddać, doszły zmagania z samymi artystami. Przed festiwalem ze stawki odpadło kilku ważnych wykonawców, ja najbardziej żałuję, że FaltyDL ostatecznie nie dojechał. Ale sporo działo się również już w trakcie imprezy, co pewnie wiele osób będzie punktowało, a o czym ja wspomnę jeszcze za chwilę.
Przez to wszystko Tauron nie zdołał przebić zeszłorocznej odsłony, która zapisała się jako jedna z najlepszych w historii festiwalu. Na szczęście jego muzyczna wartość wciąż pozostaje tak wysoka jak w przypadku Audioriver i Unsound. Te trzy imprezy, jak żadne inne, dbają o to, aby miłośnicy elektroniki wszelkiej maści nie nudzili się na przełomie lata i jesieni. Już dla samego Lamb na rozpoczęcie 4-dniowego maratonu warto było zajrzeć do Katowic. Co dokładnie działo się w Szybie Wilson, mogliście już przeczytać na naszym portalu. Teraz pora, aby przenieść się na teren byłej KWK Katowice i zrecenzować dwa główne festiwalowe dni. Zaczynamy.
26 sierpnia (piątek)
Król jest tylko jeden – można było pomyśleć zerkając na line-up pierwszego właściwego dnia festiwalu. Kogokolwiek z fanów by nie spytać, dla kogo przede wszystkim tu przyjechał, któregokolwiek z organizatorów czy dziennikarzy by nie poprosić o rekomendację jakiegoś występu na Tauronie, odpowiedź zawsze zamykała się w dwóch słowach: Amon Tobin. Faktycznie, tego dnia wszystko kręciło się wokół Brazylijczyka, a przygotowanie oprawy jego występu wymagało nie lada zachodu. Zanim jedna z najjaśniejszych gwiazd Ninja Tune zabłysnęła w pełnej krasie, pozostali wykonawcy również starali się pomóc w wyczarowaniu festiwalowej atmosfery.
Na początek autobus Red Bulla, w którym koncertowe szlify zbierał Kieren Dickins, czyli DELS. Głos młodego pokolenia w Big Dada w moim odczuciu zaprezentował się naprawdę dobrze, ale bez fajerwerków. To, co ewidentnie przeszkadzało mi w jego występie to pewne przygaszenie z pewnością związane z tremą i brakiem scenicznego obycia. A to w przypadku rapera razi szczególnie. Za to sam materiał zapowiada się interesująco, nad całością unosił się powiew rapu w duchu Roots Manuvy i momentami przyjemnie bujał. W setliście znalazło się miejsce dla remiksu „Eyesdown” Bonobo i obowiązkowego „Shapeshift”, po którym publika wskórała jeszcze krótki bis. Następnym razem proszę tylko ściągnąć Dickinsa do jakiegoś ciasnego i dusznego klubu, w którym raper może lepiej się odnajdzie.
Tymczasem na Main Stage do rozgrzania katowickiej publiczności gotowi byli już Gernot Bronsert i Sebastian Szary z Modeselektor. I udało im się to w mgnieniu oka, zwłaszcza w przypadku osób zebranych tuż pod sceną. Energia bardzo na plus, ale pod względem muzycznym zrobiło się dla mnie ciekawie dopiero, gdy od electro i techno panowie przeszli do „Let Your Love Grow”, na bis serwując trochę świeżego juke’owego i dubstepowego brzmienia. Szkoda, że ich występ zaczął się dla mnie tak naprawdę w momencie, kiedy miał się już ku końcowi.
A potem, coraz większymi krokami zbliżała się północ. Tłum pod sceną główną gęstniał z każdą chwilą. Było to naprawdę multikulturowe towarzystwo, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że miał to być jedyny koncert Amona Tobina w tej części Europy. Tym bardziej należy docenić wysiłki związane ze ściągnięciem producenta do Polski. Wysiłki, które zwieńczyło absolutnie niesamowite przedstawienie. ISAM Live to audiowizualne show dla najbardziej wymagających. Majestatyczna instalacja złożona z mniejszych i większych sześcianów stanowiła jednocześnie ciekawy element scenograficzny jak i ekran, na którym wyświetlano wizualizacje. To, co zobaczyliśmy tego wieczoru, to prawdziwy popis ludzkiej kreatywności i możliwość odkrycia muzyki elektronicznej na żywo w zupełnie nowy dla nas sposób. Sam Tobin przyznaje zresztą, że specyfika muzyki na „ISAM” wymagała tego, aby nadać jej właściwą oprawę. Dlatego na naszych oczach przewijały się różne barwy, odcienie, kształty: od statków kosmicznych i odległych galaktyk po rozpadające się klocki. Za sprawą odpowiedniego ułożenia elementów całej konstrukcji odnosiliśmy wrażenie, że oglądamy to wszystko w 3D. Ale na koncercie istniał jeszcze jeden wymiar.
Był nim dźwięk. Występy na tegorocznej trasie w przeważającej części mają formę live actu. Brazylijczyk nie za bardzo pozwalał nam na obserwowanie procesu twórczego, ponieważ większość czasu spędził w ukryciu. Efekt finalny robił wrażenie dzięki chirurgicznej precyzji Tobina i krystalicznej jakości dźwięku. Ale nie były to delikatne, mieniące się kryształki, a raczej uderzające w ucho ostrza. Trzeba przyznać, że jeżeli ktoś nie był fanem „ISAM” przed tym koncertem, to raczej nic się nie zmieni, bo na żywo jest jeszcze bardziej bezkompromisowo. Ja również nie będę zbyt często wracać do samych dźwięków na płycie, ale gdy wpisuje się je w nowy kontekst, jako część (powiedzmy) wideoinstalacji, w której to, co słyszymy, jest potęgowane przez to, co ukazuje się naszym oczom, ja jestem na tak.
Cała pierwsza część setu to kompleksowa prezentacja materiału z „ISAM”. „Journeyman” zagrany na wejście nie pozostawił żadnych złudzeń, że taryfy ulgowej nie będzie. Dalej było równie dobrze, napięcie rosło, gdy ze sceny zaczęły dobiegać pierwsze dźwięki „Lost & Found” z rozmarzonymi wokalizami, by przejść do pierwszego punktu kulminacyjnego: klasycznego „Slowly” w świetnej aranżacji. Był to jedyny „przemycony” starszy kawałek w tej stawce. I żadna zagrana potem premierowa kompozycja nie mogła dorównać temu momentowi. Ale przyszedł czas aż dwóch bisów, które zbliżyły się do tego poziomu i tak już pozostało do końca. Pierwszy powrót Tobina do swojej kostki miał charakter krótkiego setu. Treści w tym było jednak sporo, ponieważ otwierał go „4 Ton Mantis”, a na podbicie stawki otrzymaliśmy m.in. utwory Two Fingers. Za drugim razem, jako nawias domykający całość, Tobin wrócił do formuły z pierwszej części i zaserwował nam jeszcze „Night Swim” i absolutnie bezbłędny „Horsefish” z albumu „Foley Room”. Wtedy już nikt nie miał wątpliwości, że zakończył się najlepszy występ tego festiwalu.
Potem miał być Eleven Tigers i Daisuke Tanabe. Tego pierwszego przegapiłem ze względu na opóźnienie koncertu Tobina, z którego nie chciałem stracić ani minuty, zaś czas setu Japończyka przeznaczyłem na ochłonięcie i zebranie myśli, dzięki czemu byłem w stanie powrócić do realnego świata po doznaniach związanych ze zderzeniem (bo tak to chyba trzeba nazwać) z ISAM live. Koniec końców, gdy wybiła godzina 3:00 jedynym słusznym kierunkiem była Little Big Stage, gdzie ze swoim sprzętem czekał już na nas Machinedrum. Na szczęście jego set ominęły perturbacje w timetable tej sceny związanej ze zmianą kolejności niemal wszystkich występów w tym miejscu. Sprawcami całego zamieszania byli When Saints Go Machine. Ze względu na chorobę jednego z członków załogi, musieli zagrać wcześniej niż pierwotnie zaplanowano. Zrodziło to ogromne zamieszanie, ponieważ wiele osób dowiedziało się już o wszystkim dopiero po fakcie.
Sam Machinedrum zaprezentował kawał dobrej DJ-ki. Wykonawców nawiązujących tak jak Travis Stewart do sceny juke/footwork powinno się tu sprowadzić coraz częściej, aby dać polskiej publice możliwość co najmniej konfrontacji z tym wychodzącym coraz śmielej z podziemi gatunkiem. Set amerykańskiego producenta był równy, a jego opętańcze tempo co rusz podrywało do tańca najbardziej wytrwałych. Rzecz jasna sporo kawałków oscylowało wokół wspomnianej stylistyki juke, co jakiś czas powracały motywy z „Room(s)”, w które Machinedrum sprytnie wplatał jungle i hip-hop. Była to nie tylko najlepsza impreza pierwszego dnia, ale również jeden z lepszych setów całego festiwalu.
I na tym można było zakończyć, ale mimo wszystko chciało się jeszcze sprawdzić poczynania reprezentanta Brainfeedera, który zamykał pierwszy dzień na Scenie Red Bulla. Występ Teebsa znalazł się na zupełnie przeciwnym biegunie w stosunku do Machinedrum. Postawił na oniryczny i bardzo spokojny glitch z instrumentalnym hip-hopem, z mocniejszym beatem dopiero przy samym końcu. Po reprezentancie szkoły z zachodniego wybrzeża spodziewałem się dużo więcej. Nie wiem, czy to późna pora, czy konfrontacja z występującymi wcześniej wykonawcami, ale Teebs nie spełnił nadziei, jakie pokładałem w jego secie.
27 sierpnia (sobota)
Drugiego dnia na obszarze KWK zdecydowanie brakowało headlinera w postaci jednej gwiazdy, takiej jak Amon Tobin w stawce na piątek. A to dlatego, że w sobotę główną gwiazdą był dubstep. Wiadomość o tym, że brytyjska dziennikarka o wyśmienitym guście i godnej pozazdroszczenia intuicji będzie sprawować pieczę nad jedną ze scen, przyjąłem z ogromnym entuzjazmem. Zanim na dobre przeniesiemy się na scenę Mary Anne Hobbs, warto jednak zafundować mały rzut oka na pozostałe sceny.
Również w sobotę znalazłem dwie okazje, aby zajrzeć na Main Stage. Pierwszy powód ma na imię Yukimi Nagano. Szwedzka wokalistka powróciła ze swoimi kolegami z Little Dragon, aby zaprezentować „Ritual Union”. To, co zaserwowała tego wieczoru, pozostawało w kontrze do moich wspomnień z koncertu zespołu w Hipnozie, kiedy miał na koncie tylko jedną płytę. Zamiast delikatnego klimatu Nagano postawiła tym razem na żywioł i energię. Technicznie brzmiała wyśmienicie, zespół dotrzymywał jej kroku, ale przez pewien czas był to dla mnie po prostu niezobowiązujący, choć trzymający poziom pop. Jednak pod koniec koncertu mały smok buchnął naprawdę wielkim ogniem, gdy zdecydował się odegrać „Swimming” w zniewalającej, klubowej aranżacji. House’owa wręcz wersja tej piosenki niebywale przypadła mi do gustu, więc jeśli Little Dragon coraz bardziej stawia na taneczne brzmienia, to mam skromną prośbę. Niech ich nowe wcielenie brzmi właśnie jak ten utwór.
Po raz drugi zajrzałem na scenę główną, kiedy pojawił się na niej Sascha Ring ze swoim Apparat Band Live. I chociaż zaprezentował się o wiele lepiej niż jego dobrzy znajomi z Modeselektor, to również na tym koncercie najbardziej podobało mi się, gdy usłyszałem utwór stworzony przez Moderat. Tu było to świetne „Rusty Nails”, które zawsze wzbudza emocje. Jeśli chodzi natomiast o całość, to niewątpliwą niespodzianką jest to, jak Apparat prezentuje się w towarzystwie zespołu. Dzięki zaproszonym w trasę muzykom jego materiał brzmi bardziej jak post-rock zanurzony w elektronicznej otoczce niż minimalistyczny idm. Dzięki temu kilka razy byłem naprawdę mile zaskoczony, jak dobrze to wszystko brzmi. Gdyby nie kilka smętniejszych momentów, może zostałbym do końca, ale tak naprawdę konkurencja w postaci Mary Anne Hobbs była po prostu zbyt silna.
Nie mogłem odmówić sobie, aby i w sobotę nie zajrzeć choć na chwilę pod autobus Red Bulla, który zawsze funduje jakieś pozytywne odkrycie. W tym roku bez dwóch zdań był nim Lunice. Potwornie żałuję, że nie mogłem spędzić więcej czasu przy jego dźwiękach dłużej i musiałem uciekać na Instra:mental, bo bawiłem się wyśmienicie. Set młodego producenta był jednocześnie dobrze zaplanowany, a przy tym niesamowicie luźny i kołyszący. Raz hip-hop, raz grime, po chwili moment uk funky tylko po to, by z powrotem wrócić do czarnego brzmienia. Bywało i komercyjnie, i bardziej wymagająco, ale wciąż spójnie. A takiego wyczucia brakowało mi w kilku innych setach na festiwalu. No i wciąż mam jeszcze przed oczami przekomiczną choreografię Lunice’a. Z pewnością warto było w tym uczestniczyć nawet przez chwilę.
Resztę czasu poświęciłem scenie firmowanej marką Mary Anne Hobbs. Oczekiwania były spore, sety na zróżnicowanym poziomie. Ale z pewnością ten, kto zaglądał tu często, potem nie żałował. Nie wyobrażałem sobie stracić okazję, aby przybyć do namiotu już o 19:00 i pierwszy raz w życiu zobaczyć na żywo jednego z moich faworytów. Barry Lynn aka Boxcutter to moje prywatne top ten ulubionych producentów na tym polu muzyki elektronicznej. Nie chciałem sobie roić w głowie nie wiadomo czego, ale gdy Lynn pojawił się na scenie, odegrała się przede mną scena 'expectations vs reality’ z filmu „500 dni miłości”. Stało się, co się stało: Boxcutter nagrał w tym roku „The Dissolve” i to ona zdominowała brzmienie i charakter setu, zwłaszcza na starcie. Pierwsze 15 minut absolutnie na straty – nie dostaliśmy nic poza bardzo spokojną, funk’ującą muzyką i Barrym na basie, który co najwyżej spoglądał w stronę laptopa. Potem coś się przełamało i moje malkontenctwo dostało przymusowy urlop. Lynn poświęcił się już sprzętowi i zaczął raczyć nas swoją interpretacją dubstepu. Popłynęły „Skuff’d” i „Sunshine V.I.P.” z debiutanckiego „Oneiric”. Jako krótki bis dostaliśmy” Cold War”. Co prawda był to powrót do materiału z „The Dissolve”, ale klimat został utrzymany, dzięki czemu Boxcuttera pożegnano sporymi oklaskami.
Na scenie szybko zastąpił go Ras G. Ten fragment jego setu, który sobie zafundowałem, był może lepszy technicznie od Lynna (zwłaszcza, jeśli chodzi o przejścia), ale z kolei bardziej jednostajny. Hip-hop mieszał się z dubstepem, a nawet z hinduskimi wstawkami. Wyszło z tego fajne brzmienie, ale chciało się trochę więcej urozmaicenia rytmicznego. Większych zastrzeżeń nie mam z kolei do połówki Instra:mental. Do Katowic zawitał Damon Kirkham, który sprawiał wrażenie trochę niezaangażowanego, ale grunt, że muzycznie jego set prezentował się całkiem zgrabnie. Brzmienie oszczędne, nieco minimalistyczne, jako taneczny podkład sprawdziło się naprawdę dobrze.
Druga część mojej rezydentury na scenie Mary Anne Hobbs rozpoczęła się właśnie od jej występu. Krótką recenzję tego setu można by opatrzyć złotą myślą: „jeśli ustawiamy komuś poprzeczkę wysoko, to po to, by skoczył wyżej”. Wszystko dlatego, że rok temu, w tym samym miejscu odkryłem DJ-ski talent Brytyjki i było to dla mnie fantastyczne doznanie. Chciałem co najmniej powtórki, ale mimo wielu starań Hobbs strąciła poprzeczkę. Nie znaczy to, że set wypadł źle. Po prostu, mając porównanie, wiem, że stać ją na jeszcze więcej. Nie zmieni to faktu, że abstrahując od pojedynków Hobbs vs Hobbs, była to godzina świetnej muzyki. Set brytyjskiej dziennikarki był zarówno do potańczenia (Joy Orbison, King Cannibal), jak i do podpatrzenia pod kątem technicznym. Mary Anne nie zapomniała, jak zbudować napięcie: zaczęła od lżejszego klubowego grania, schodząc do niższych częstotliwości poprzez dub aż do dubstepowego uderzenia. Sprawiała wrażenie, iż jej samej obecność w Katowicach dawała sporo radości, a przecież to też liczy się dla wielu fanów.
Potem pałeczkę odebrał Oris Jay i jego miks okazał się dla mnie największą zagadką tej dubstepowej potańcówki. Okazało się, że nie zawsze zasada, że najbardziej lubimy piosenki, które już słyszeliśmy, musi się sprawdzać. Bo tak było według mnie w tym przypadku. Teoretycznie w setliście same przeboje, sporo wkręcającego się w ucho dubstepu, ale brakowało mi w tym jakiejkolwiek świeżości. Pod względem tanecznym raczej to zagrało, ale jak dla mnie taki sam set można było równie dobrze ułożyć rok temu.
Już lepiej wypadł Roska, który zafundował chyba najbardziej przystępną dyskotekę całego festiwalu. Odstawał przez to od reszty stawki na scenie Mary Anne Hobbs, bo gdzie indziej polecieli w bliskim sąsiedztwie Katy B, Aloe Blacc i Olive z „You’re Not Alone”? Jak dla mnie brakowało wyważenia między komercyjnymi przebojami a mniej znanym brzmieniem (patrz Lunice, który wykonał w tym zakresie aptekarską robotę). Więcej uk funky i house’u i również byłaby przednia zabawa. Całe szczęście, że całości nie brakowało energii, bo coraz trudniej było ją w sobie znaleźć przez wzgląd na późną porę.
A ta był wrogiem Ramadanmana, do którego już nie dotrwałem, przez co na finisz wybrałem Lorna. W jego przypadku nie mam już większych zastrzeżeń, założę się, że gdyby grał wcześniej, całość zabrzmiałaby dużo lepiej. Zaczęło się naprawdę mrocznie, co więcej, czuło się w tym jakiś koncept i dramaturgię. Jeżeli chodzi dubstepowe brzmienie na Tauronie, trudno znaleźć kogoś, kto mógłby konkurować z poziomem zaprezentowanym przez Lorna.
Zakończenie
Drugiej takiej imprezy jak katowicki Tauron próżno szukać w całym kraju. Dzięki ciekawej stawce wykonawców, lokalizacji i prawdziwemu klimatowi (a o to niełatwo na masowych festiwalach) coraz trudniej wyobrazić sobie koniec koncertowego lata bez wizyty w tym miejscu. Wciąż pozostaje kilka rzeczy do dogrania, aby bezdyskusyjnie chwalić organizację, ale w żadnym razie nie przysłania to ani muzyki, ani samej formuły. Najlepszym dowodem na to jest sukces frekwencyjny imprezy. To pokazuje, jak długą drogę przeszliśmy wspólnie z Cieszyna na teren katowickiej kopalni.
Na resztę roku wracamy już do klubów i sal koncertowych. Będzie to czas, aby zregenerować siły i powspominać najpiękniejsze momenty lata. Z pewnością dostarcza ich również Tauron Nowa Muzyka, festiwal uszyty na miarę dla wielu fanów muzyki elektronicznej.