Na przełomie stycznia i lutego Geir Jenssen (Biosphere) pytał swoich znajomych i fanów na Facebooku, co wiedzą na temat elektrowni jądrowej Mihama w Japonii. Ten spory kompleks położony jest na malowniczej wysepce, otoczony wodami morza, wygląda jak dzieło artysty-wizjonera, ikona sztuki współczesnej.

Biosphere "N-Plants"

„Dlaczego tak niebezpieczne dla środowiska maszyny umiejscawiane są w tak naturalnym, nieskażonym cywilizacyjnie otoczeniu?” – pytał po wielokroć Jenssen, a im częściej pytał, tym więcej szukał i tym bardziej chciał stworzyć soundtrack do obrazu rozwijającej się ekonomicznie w szalonym tempie Japonii.

Biosphere zainteresował się urbanistyczno-gospodarczymi aspektami Japonii zanim na dobre rozpoczął prace nad albumem „N-Plants”. Postanowił stworzyć muzykę, która współgrałaby z widokami elektrowni i fabryk umiejscowionych na nadmorskich wybrzeżach i okalanych przez kwitnące drzewa wiśniowe. Zdjęcie elektrowni w Mihama ukierunkowało zainteresowania Norwega ostatecznie na japońskie elektrownie jądrowe – zarówno, jako obiekty artystyczne, jak i źródła potencjalnego zagrożenia dla środowiska. Zapytany o to ostatnie szef Agencji do Spraw Bezpieczeństwa Nuklearnego i Przemysłowego stwierdził z przekonaniem, że „takie zagrożenie praktycznie nie istnieje”. W niecały miesiąc później (11 marca 2011) gigantyczne trzęsienie ziemi, które przesunęło oś planety o ok. 10 cm wywołało katastrofalne w skutkach tsunami – fala powodziowa roztrzaskała grube mury elektrowni jądrowej w Fukushimie, a wizja zagłady nuklearnej stała się jakby rzeczywista.

Jeden z recenzentów „N-Plants” uznała Geira Jenssena za medium, jasnowidza, który swoją płytą ostrzega i uspokaja. Z całą mocą stwierdził też, że do obioru albumu konieczna jest znajomość „nuklearnej otoczki”. Jeżeli uznamy najnowszą płytę Biosphere’a za soundtrack do filmu o japońskich elektrowniach jądrowych – faktycznie, warto ją poznać. W przeciwnym wypadku dostajemy od słynnego skandynawskiego elektronika kolejną dawkę muzyki nie-konkretnej, uwikłanej w minimalistyczne zapętlenia, szumy, dźwiękowe krajobrazy.

„Substratą” z 1997 roku Biosphere podniósł sobie poprzeczkę na wysokość, której nawet on sam nie będzie już w stanie osiągnąć. Barwy, smaki, namacalna struktura utworów przesypują się na nieśmiertelnym krążku, jak piasek między palcami. „N-Plants” nie ma szans na podobny sukces. Jenssen zdaje się w każdym utworze uporczywie czegoś szukać – idealnego brzmienia, idealnego pulsu, których nie tylko nie znajduje, ale pozostawiając kompozycje w bezładnym zawieszeniu drażni się ze słuchaczem. Uwagę przykuwa „Monju-1” – brzmienie nasuwające skojarzenia z migoczącymi lampkami maszynerii „Star Treka” i przyćmiony szept Japonki pozwalają na głębszy oddech i przypomnienie, jak brzmiał dawny, doskonale ambientowy Biosphere.

„N-Plants” ukazało się nakładem brytyjskiego Touch Music na początku lata 2011 (a nagrane zostało w krakowskim Korzeniowski Studio [sic!]). Nierozerwalny związek z historią japońskich elektrowni, a co za tym idzie – z tragedią Fukushimy odcisnęło trwały ślad na płycie. Ślad, który każe zatrzymywać się nad nią ze smutnym westchnieniem i zadziwieniem. Geniusz Biosphere’a polegał jednak zawsze na tym, że jego muzyka bez muzyki nie potrzebowała opisów, obrazów, tłumaczenia. „N-Plants” zyskuje na wartości dopiero po poznaniu japońskiego kontekstu, a to znacząco zaniża jego ocenę.

Jadwiga Marchwica