2x trip-hop, 2x show, wielki plus dla Bazant Pohoda Festival
Polscy fani trip-hopu od kilku lat cieszyć się mogą sporym zainteresowaniem naszym krajem wśród gwiazd gatunku. Odwiedził nas Tricky, polubili Massive Attack, Bjork, nie brakuje też nowych gwiazd tego wciąż żywego i zyskującego nowe rzesze zainteresowanych gatunku. Na koncert Portishead musieliśmy (i nie tylko my) długo czekać. Warto było, bo Portishead to trip-hopowe góru, na spotkanie z którym po prostu trzeba się wybrać. Ale Bazant Pohoda Festival na Słowacji o dziwo nie upłynął wyłącznie pod znakiem „P”.
Impreza na Słowacji okazała się się fantastyczną alternatywą dla tych, dla których podróż na południe Europy mogła być krótsza i przyjemniejsza od podróży do Poznania na Malta Festival. Wbrew pozorom – wyjazd na zagraniczny festiwal nie zawsze wiąże się z dodatkowymi kosztami, jest za to świetnym sposobem na uniknięcie polskich korków, remontów i romansu z PKP.
Bazant Pohoda Festival w tym roku odbył się po raz 15. Festiwal zgrabnie pozbierał się po tragicznym wypadku w 2009 roku, kiedy burza i wichura zmiotła jedną scenę O2, poważnie raniąc kilkadziesiąt osób, a jedną pozbawiając życia i w końcu doprowadzając do wcześniejszego zakończenia Festiwalu. Od tej pory organizatorzy szczególnie dbają o komfort swoich gości, dlatego nie dorzucano ekstra transzy biletów po wyprzedaniu zaplanowanej puli na tydzień przed rozpoczęciem festiwalu. Edycja 2011 obfitowała w słońce, dzięki czemu wozy straży pożarnej, polewające z wielkich sikawek rozpaloną publiczość witane były z radością i cieszyły się nierzadko większym powodzeniem niż muzycy na scenach (zwłaszcza w godzinach południowych) -ale tylko na chwilę.
Bazant Pohoda Festival od wielu lat odbywa się na terenie dawnego lotniska pod słowackim Trenczynem, w miasteczku Opatovce. Samochody wypełnione festiwalowiczami zjeżdżały się tu od czwartkowego (7 lipca) przedpołudnia. Z dojazdem nikt nie miał problemów – organizatorzy zadbali nie tylko o wsparcie policji, kierującej ruchem w okolicach terenów festiwalowych, ale nawet o oznaczenia zjazdu na lotnisko na autstradach i drogach dojazdowych do miejsca imprezy. Na miejscu organizacja również nie zawiodła: zastępy wolontariuszy sprawnie kierowały ruchem pieszym i samochodowym, starając się opanować strefy „higieniczne” (ToiToie… któż z nas ich nie kocha?).
Słowacja na szczęście nie posiada bzdurnego zakazu sprzedawania alkoholu w miejscu masowej imprezy, dzięki czemu poruszanie sie po Pohodzie można sobie urozmaicać na wiele sposobów. Stoiska z jedzeniem wszelakim (i mięsko z grilla, i warzywka, i przekąski zdrowe i niezdrowe, i słowackie piwo i wino i pyszne owocowe kombinacje lodowe) są wszędzie, więc między jednym koncertem a drugim bez problemu, kolejek i rozpychania się łokciami można było dostać wymarzony smakołyk. Inna sprawa jest taka, że porozumienie się ze Słowakami nastręcza pewnych trudności: uroczy, spokojny i sympatyczny naród ma bowiem ograniczone możliwości zrozumienia jęzka polskiego, po angielsku natomiast nie mówią w ogóle (a kiedy mówię „w ogóle” to mam na myśli absolutny brak możliwości porozumienia się nawet angielskimi monosylabami).
Atrakcje kulinarno-organizacyjne to jednak tylko część festiwalowego klimatu. Wiadomo: na Pohodę jedzie się dla muzyki, a tej tu nie brakuje. Koncerty rozpoczynają się już w południe i trwają prawie do rana. W namiocie Tanecny Dom można było nauczyć się podstawowych kroków salsy i popatrzeć na bitwe breakdance’owców, nie zabrakło też rytmów bałkańskich i muzyki klezmerskiej (grało m.in. polskie Kroke). Scena Slovenskiej Sportielni promowała najróżniejsze słowackie talenty – w piątkowe popołudie dzikie tłumy słuchały słowackiej muzyki eksperymntalnej, ale już w sobotnie przedpołdunie na scenie dzielnie śpiewała… słowacka schola.
Niewątpliwie ekipę 80bpm.net najbardziej urzekł program Runway Stage, sceny położonej najbliżej pola namiotowego, oferującej brzmienia od trip-hopu, przez alter-pop, electro po world music. Późnym wieczorem w piątek (8 lipca) na scenie pojawiła się artystka totalna, showmanka, wokalistka o niespotykanej dziś skali głosu i przeurocza kobietka – Imogen Heap. Znana w Polsce, dzięki reklamówce TVN-u, w której wyorzystano utwór „Just for Now” , Imogen zaskarbiła sobie dożywotnią miłość publiczności już w pierwszych sekundach koncertu. Na scenę, na której na wielkim białym drzewie zawieszono mnóstwo instrumentów perkusyjnych a obok ustawiono niezliczone „zabawki” (elektroniczny fortepian, syntezatory, samplery i in.), Imogen wyszła z nową, tajemniczą aranżacją „The Walk”. Po kilku taktach zapytała zgromadzony przed sceną tłum „Mogę zacząć jeszcze raz? Bo musi być idealnie więc… udawajcie, że mnie nie widzieliście!”. W podskokach zbiegła ze sceny i wyszła jeszcze raz witana jeszcze gorętszym aplauzem. Pozytywne nastawienie, niesamowita dobra energia, doskonały kontakt z publicznością (łącznie z nauczeniem nas utworu „Just for Now”) i przyprawiająca o zawrót głowy multiinstruentalność Imogen Heap pozostawił nas w stanie zachwytu i uwielbienia.
Niedługo po kolorowym, energetycznym i roztańczonym występie Heap, na scenie Runway pojawił się zreaktywowany duet Lamb. Podczas briefingu prasowego Lou Rhodes i Andy Barlow przyznali, że nie mieli żadnego konkretnego powodu, dla którego po 7 latach zdecydowali się na odnowienie współpracy. Doprowadzaliśmy się do szaleństwa kilka lat temu – śmiał się Andy na spotkaniu – Podczas pracy nad najnowszą płytą chcieliśmy osiągnąć konkretne brzmienie, nie było czasu i miejsca na roztkliwianie się i kłotnie. Zatwierdzaliśmy wspólnie jakiś fragment i szliśmy dalej. Koncert Lamb obfitował w starsze kompozycje (głównie z płyty „Lamb”), nie zabrakło uwiebianego przez fanów duetu „Cotton wool”, „Gabriela” i „Goreckiego”. Nie zabrakło też nowszych kawałków, w których niepomiernie większe pole do popisu ma sam Andy – muzyk dwoił się i troił przy instrumentach elektronicznych i perkusyjnych, podsycał do zabawy publiczność i nie ukrywał radości z występu na żywo, czego dowodem był jego crowd-surfing.
Sobota (9 lipca) upłynęła pod znakiem oczekiwania na Portishead. Południowe godziny umilał skład electro We Have Band, który poderwał ospałą i otępiałą od upału publiczność z kocyków, powodzeniem cieszył się też wieczorny koncert Peruwianki, Susany Baca. Większość fesitwalowiczów zbierała jednak na długo oczekiwane gwiazdy fesitwalu. M.I.A. dała falującemu gigantycznemu tłumowi to, na co czekał: mocne, barwne show nastawione na bezpośredni kontakt ze słuchaczami. Koncert rozpoczęły hinduskie wizualizacje z wprawiającą w trans indyjską wokalizą. Wraz z pierwszymi dźwiękami „Galang” na scenę wbiegła M.I.A., a na specjalny podest pod sceną – tłum fotoreporterów. Wokalistka dość szybko opuściła scenę i przez prawie cały pierwszy utwór stała na barierce tuż przy publiczności, podtrzymywana przez ochroniarzy, otoczona fotografami śpiewała wspólnie ze swoimi fanami. DO historii przejdzie też drugi utwór wakacyjnej koncertowej setlisty M.I.A.’i, podczas którego artystka otoczona jest na scenie fotoreporterami. M.I.A. bez wątpienia wie, jak podnieść poziom adrenaliny – jej wejście na main stage Pohody było, jak wybuch wukanu. Chociaż nie każdy musi lubić jej muzykę (bardzo mocną, wkręcającą swojego rodzaju schizę) to nie da się zaprzećzyć, że M.I.A. wie, jak zrobić niezapomniane show.
W ramach oczekiwania na koncert Portishead podeszłyśmy na chwilę pod Runway Stage, gdzie grało znane i lubiane Beirut. Artyści cieszą się popularnością i uznaniem, nas jednak dość statyczny i monotonny koncert nie powalił na kolana. Coraz bardziej podekscytowane wróciłyśmy pod główną scenę festiwalu, Bazant Stage, gdzie o 23. miało wystąpić Portishead. Prekursorzy i niekowestionowani mentorzy trip-hopu pojawili się na scenie niczym duchy i nie kusząc się najakikowiek kontakt z publicznością rozpoczęli swój godzinny koncert. Było „The Rip” z dziwnymi, przerażającymi wizualizacjami, było delikatne „Wandering star”, zmysłowe „Glory box” (które podśpiewywała pod nosem połowa publiczności) i mocne „Machine gun”. Kiedy wydawało się, że Portishead skończyło koncert, na nieoczekiwany bis zabrzmiało kultowe „Roads”. Występ Portishead na żywo jest niewątpliwie jednym z największych wydarzeń, jakie może zdarzyć się w życiu miłośnika trip-hopu. Szkoda tylko, że zespół nawet kilka metrów od sceny wydawał się dla nas zupełnie niedostępny. Wiadomo, Beth Gibbons nie należy do gawędziarek, jednak trochę smuciła jej odwrócona tyłem sylwetka przez połowę koncertu. Tym większym zaskoczeniem dla nas była akcja po drugim bisie „We Carry On”, kiedy Beth Gibbons uśmiechnięta zeszła do fosy pod sceną, podbiegała do wychylających się przez płotki festiwalowiczow, przytulała ich i biegając wzdłuż ogrodzenia przybijała „piątki” z zachwyconymi słuchaczami. Mit o zamkniętej w sobie wokalistce Portishead, odgrodzonej od wszystkich i wszystkiego upadł pozostawiając nas z wyrazem niezmierzonego zaskoczenia.
Jest takie powiedznie: „Kto raz usłyszał głos Azji innego słuchał nie będzie”. To samo można powiedzieć o Pohodzie: kto raz pojedzie na Bazant Pohoda Festival ten pozostanie wierny słowackiemu festiwalowi na długie lata. Doskonała organizacja i inteligentne skonstruowany program (np. godzinna przerwa między koncertami na jednej scenie), punktualne początki koncertów, wpływają na bardzo pozytywne wrażenia pofestiwalowe. Tegoroczny line-up okazał się bardzo atrakcyjny: dwa wielkie powroty (Lamb, jako Lamb i Portishead – do naszje świadomościm, jako muzycy aktywni) i dwa wielkie show (M.I.A. i Imogen Heap) to wrażeń aż nadto. Warto mieć Pohodę w świadomości – jeżeli program w przyszłym roku będzie się pokrywał z polskimi festiwalami, słowacka impreza na pewno wygra.
tekst: Jadwiga Marchwica
Zdjęcia koncertowe:
[nggallery id=19]
Życie festiwalowe:
[nggallery id=20]