Guillermo Scott Herren z roku na rok dostarcza nam coraz więcej problemów. A to jego sety pozostawiają wiele do życzenia; a to jego kolejne produkcje kwitujemy co rusz: „stać go na więcej”. okładka płytyAle przy każdej nadarzającej się okazji podchodzimy do nowych przedsięwzięć Prefuse 73 ze sporymi oczekiwaniami, obiecując sobie coś na miarę kultowego dziś „One Word Extinguisher”. Tymczasem Herren już dawno wyszedł z klubu, w którym serwował kleiste bity, opierając na nich całe kompozycje w stylu clicks and cuts. Teraz jest już daleko w polu, potrzebuje przestrzeni i powietrza, które wpompowuje w najnowsze produkcje przy zastosowaniu rozmaitych elektronicznych narzędzi.

Kompromisem między tymi dwoma światami było „Preparations” utrzymane w stylu Prefuse 73 zestawione z klasyczną wręcz aurą „Interregnums”. Na tym bonusowym dysku elektronika pomagała w wykończeniu utworów, była dodatkiem, ale niezbędnym. Parę lat później Guillermo Scott Herren idzie krok dalej, mieszając drapieżną elektronikę z oszczędnym klimatem klasycznego instrumentarium, dodając jeszcze do tego całe zastępy anielskich chórów. Efekt jest już ogólnodostępny i na imię mu „The Only She Chapters”.

Rozdziałów jest 18, ale gdybyśmy przestali uważnie śledzić zmieniające się ścieżki, moglibyśmy odnieść wrażenie, że słuchamy jednego, bez mała godzinnego utworu. To trochę tak, jakby Prefuse 73 wyszedł z założenia, że fajnie byłoby zbudować płytę w oparciu „Class of 73 Bells” i rozciągnąć ten utwór do słusznych rozmiarów, dodając kilka wariacji i rozbudowując poszczególne tematy. Na pewno przyświecał mu koncept, bo całość (w kontekście płyty słowo to pasuje jak ulał) brzmi niewiarygodnie spójnie. Wydawało mi się, że mam swoich faworytów w tym zestawie, ale przy odsłuchu na wyrywki kompletnie stracili swój urok. Nowa produkcja Prefuse 73 ma swój wstęp, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie. To chyba najpoważniejszy, obok produkcyjnego dopieszczenia, atut całego albumu. Atut, który jednak łatwo może się stać poważnym minusem wydawnictwa, które od pewnego momentu staje się nużące. Zakładam, że „The Only She Chapters” w założeniu miało być płytą, w której można się rozsmakować, ale wymaga to od nas odpowiedniego nastroju. Nastroju, którego sam krążek nie jest w stanie wytworzyć.

Inną rzeczą, którą mam za złe Herrenowi, to fakt, że nie zrobił należytego użytku z zaproszonych wokalistek. Lista featuringów jest więcej niż imponująca, ale cóż z tego, skoro udział poszczególnych piosenkarek ogranicza się w znacznej mierze do prowadzenia rozmarzonych wokaliz. Przelatują przez tę płytę trochę jak rusałki, pojawiają się na chwilę i nikną w tej mglistej atmosferze całego albumu. Poszczególne piosenki brzmią dosyć podobnie, a przecież, kiedy reklamowano obecność Trish Keenan czy Zola Jesus na płycie, to spodziewaliśmy, że odcisną one właściwe piętno. Podkłady generowane przez Prefuse 73 tak naprawdę nie pełnią funkcji tła dla partii wokalnych. To wszystko razem składa się na mglistą, efemeryczną aurę pełną pogłosów, echa, delikatnych uderzeń dzwoneczków i cymbałek. Muzyka na „The Only She Chapters” jest niesamowicie przestrzenna i krystaliczna. To już nie instrumentalny hip-hop, ale zdecydowany zwrot w stronę ambientu z glitchowymi akcentami.

Prefuse 73 nie ustaje w drodze. Obecnie znajduje się w tym momencie swojej twórczości, kiedy (jak nigdy wcześniej) jest skoncentrowany na samym sobie i swojej sztuce. Na nowej płycie jest jeszcze bardziej bezkompromisowy, przez to trudno mu będzie zdobyć jednogłośny poklask wśród jego fanów. „The Only She Chapters” nie jest złym ani topornym przedsięwzięciem. Jest jednak smutna prawda dotycząca jej odsłuchu. Momentów, kiedy mamy ochotę odetchnąć pełną piersią jest mniej więcej tyle samo, ile chwil, gdy zachce się nam najzwyczajniej w świecie ziewnąć.