Pusto się zrobiło w naszych sercach gdy Lou Rhodes i Andy Barlow ogłosili, że rozstają się i duet Lamb od tej pory istnieć będzie już tylko w naszych wspomnieniach.

Lamb "5"

Wprawdzie stało się to w niedługim czasie po wydaniu znakomitego longplaya „Between Darkness and Wonder”, więc uznać można było, iż duet – niczym Adam Małysz – schodzi ze sceny w świetle chwały, pewien niedosyt jednak pozostał. Trip-hop dogorywał, w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku coraz więcej zespołów odwracało się od mrocznego gatunku na rzecz coraz intensywniej ogarniającego rynek muzyczny electro-(popu). Aż tu nagle Portishead wykonali w tył zwrot, prezentując przaśny, siermiężny, bezkompromisowy bristol sound, niedługo potem Massive Attack zaatakowali równie mocno. News o wspólnych planach Lou i Andy’ego wydawał się dobrą, naturalną konsekwencją tych wydarzeń. Czyżby trip-hop zmartwychwstawał?

„5” Lamb to piąty album studyjny duetu, wydany 5 maja, a więc same piątki – i mówiąc krótko na piątkę jest też cały ten materiał. Prezentowany krążek to zdecydowana kontynuacja tego, co usłyszeliśmy na ich ostatnim, wydanym w 2003 roku albumie. Poza rzadkimi wyjątkami („Strong The Root”), „5” to przede wszystkim melancholijna, rozpasana melodyka wokalna podparta ciemnobarwnym brzmieniem elektroniki, od czasu do czasu podrasowanej chropowatymi gitarami.

Charakterystyczny i rozpoznawalny głos Lou Rhodes krąży nad gęstą masą ponurego akompaniamentu niczym biała gołębica nad apokaliptycznym krajobrazem. Czyż to nie brzmi jak powrót do przeszłości, do czasów gdy dusił nas słodki dym papierosów Beth Gibbons? Jednoznaczy powrót ducha historii – ale akurat takie cmentarne klimaty u każdego trip-hopowego wyjadacza powinny wywoływać nieokiełznane paroksyzmy radości.

Jest w tej muzyce masa przestrzeni, melodyki i śpiewności, ale słychać wyraźnie, że Lou i Andy stęsknili się za tym, co pozostawili kilka lat temu. Ze szczęściem dla nas, łaknących trip-hopu, pomnik Lamb trwa w postaci niezmienionej. Żadnego electro, żadnych nawiązań do dubstepu, poststepu, postdubstepu, za to totalne oparcie się modzie i aktualnym trendom na rzecz udeptanej, ale nieco już zarośniętej haszczami ścieżki.

By w pełni poczuć powrót Lamb, warto zainteresować się edycją rozszerzoną albumu, czyli tą dwupłytową, którą ja miałam przyjemność przesłuchać – wersje instrumentalne i acapella wybranych utworów wypełniają w całości potrzebę obcowania z duetem.

Stopień bezkompromisowości równy „Third” Portishead, choć stylistyka na przeciwnym biegunie. Zawsze doceniam tych artystów, którzy potrafią oprzeć się kuszącej potrzebie schlebiania gawiedzi, ale szukają wspólnego mianownika z tymi, którzy myślą i czują podobnie. Za urządzenie trip-hopowej wiosny, dla Lamb, chapeau bas!

Kaśka Paluch