To był set dj-ski, który jak żaden inny, od początku do końca rościł sobie prawo do nazywania go koncertem.

DJ Shadow / fot. djshadow.com

Przynajmniej, jeżeli chodzi o nasze oczekiwania, ułożone przez nas w myślach listy hitów, które musimy usłyszeć tego wieczoru czy rangę, jaką nadano wizycie DJ-a Shadowa w Polsce. Zresztą same występy Josha Davisa mają wiele z formuły live-actu, w którym nie chodzi li tylko o dobrą zabawę, ale też możliwość oglądania procesu twórczego. A prawda jest taka, że na scenie Palladium miał pojawić się tylko jeden człowiek: dobiegający czterdziestki Kalifornijczyk w bejsbolówce, którego dom od piwnicy po poddasze wypełniony jest dwunastkami i siódemkami wszelkiej maści, a także pokaźnym sprzętem, którego część zabiera ze sobą w trasę. Trasę nazwaną Live From The Shadowsphere.

Z reguły materiały promocyjne albo hasła wypisywane przez fanów oczekujących na występ gwiazd uderzają w tony bardziej podniosłe niż dzwon Zygmunta. Jest w nich zawsze sporo przesady dyktowanej czy to marketingiem, czy zatraceniem w uwielbieniu do swojego idola. Ale, gdy przy okazji tegorocznej trasy Josha Davisa po Polsce, po haśle DJ Shadow czytałem „legenda”, „wizjoner”, nawet się nie wzdrygnąłem. Bo chociaż dorobek płytowy Shadowa nie nabrał przytłaczającego rozmiaru, to działa na wyobraźnię, jeśli pomyśleć o tym, jak może być zaprezentowany na żywo. I niepotrzebny był mi żaden szósty zmysł, aby do Warszawy jechać z pewnością, że nie jestem odosobniony w swoich odczuciach.

Faktycznie, publiczność w warszawskim Palladium dopisała. Gdy z głośników dobiegało do nas „Shadow Radio”, a VJ-e dokonywali ostatnich poprawek, atmosfera zaczynała gęstnieć. DJ Shadow pojawił się z lekkim opóźnieniem po to, żeby po chwili zniknąć w obrotowej kuli będącej znakiem rozpoznawczym tej trasy. Służy zarówno jako element scenografii jak i część wizualizacji, które musiały robić wrażenie. Już dawno oprawa koncertu nie zaskoczyła mnie tak pozytywnie jak w tym przypadku. Prawda jest taka, że „Live From The Shadowsphere” zostało pomyślane jako show, w którym ciekawe i współgrające z muzyką obrazy odgrywają niezwykle istotną rolę. Świetne momenty to chociażby te, kiedy kula stawała się kolejno piłką footballową, by za chwilę zmienić się w piłeczkę tenisową i kulę do kręgli. Do tego stopnia było to zajmujące, że czasami za bardzo odciągało moją uwagę od warstwy czysto muzycznej; zwłaszcza, gdy Davis znikał z naszego pola widzenia, grając w ukryciu. No właśnie, „grając”. Przejdźmy do sedna, bo z pewnością najbardziej interesuje Was to, jakie dźwięki Shadow serwuje w trakcie tegorocznej trasy.

Amerykanin kwituje uwagi zawiedzionych skromną reprezentacją numerów pochodzących z longplaya z dwójką facetów przeszukujących półki płytowe na okładce jednym pytaniem: „Jesteś fanem danej płyty czy danego wykonawcy?”. Czy tą zgrabną formułą odbiera nam prawo do czepiania się? Moim zdaniem nie do końca, bo dla mnie bycie fanem Shadowa to trochę bycie fanem „Endtroducing…..”. Najlepszym tego potwierdzeniem były entuzjastyczne reakcje publiki każdorazowo przy pierwszych taktach utworów pochodzących właśnie z tego albumu. Od jednego z nich w majestatycznym stylu rozpoczął się cały gig: nie można sobie wyobrazić piękniejszego openera niż „Building Steam With a Grain of Salt”. Zarówno ta, jak i wiele innych kompozycji, została oczywiście nieco przearanżowana: melancholijny motyw pozostał, natomiast tempo zostało bardzo szybko podkręcone. Dalej w kolejce czekali na nas reprezentanci „The Private Press”: „Walkie Talkie” z eksplodującymi głowami Justina Biebera i Lady Gagi na wizualizacjach (co większości bardzo przypadło do gustu) oraz „Fixed Income”. Davis zaprezentował również wszystkie premierowe numery z premierowej ep-ki, co prawda „I’ve Been Trying” pojawiło się tylko przelotem, ale już „I Gotta Rokk” i „Def Surrounds Us” ukradły sporo czasu z całego setu. Ten pierwszy niewątpliwie został kupiony przez sporą część zgromadzonych, ale w moim odczuciu jest aż nazbyt repetytywny. Po tym najsłabszym momencie wieczoru szala znowu zaczynała przechylać się na korzyść Shadowa, by zaakcentować koniec pierwszej części utworem „Organ Donor” w wyśmienitej, bardzo rytmicznej wersji. Bardzo zaskoczyło mnie wrzucenie do bisu jednego z moich faworytów w postaci „High Noon”. Po raz kolejny energia dosłownie roznosiła Palladium.

W swoich setach DJ Shadow gra przede wszystkim własne kawałki, ale zdarza mu się posiłkować również cudzymi kompozycjami. Występują jednak w charakterze uzupełnienia, dodatku, często w postaci pojedynczych sampli. Pod koniec występu wyłapałem chociażby „It’s Bigger Than Hip Hop” od Dead Prez, w trakcie którego DJ Shadow dawał kolejny popis swoich turnbalistycznych umiejętności. Bo trzeba przyznać, że od strony technicznej trudno było całemu show czegokolwiek zarzucić.

Jaki był ten set rozpatrywany jako całość? Moim zdaniem trochę nierówny. Jak już wspomniałem, początek jak i finał zostały pomyślane jako prawdziwa uczta dla ucha, ale odbyło się to kosztem środkowej części. Przewidziano w niej ewidentnie słabsze kompozycje, które na chwilę (ale jednak) położyły atmosferę. Najpewniej z nosami spuszczonymi na kwintę wyszli fani nastawieni na więcej trip-hopu, ponieważ cały występ zdominowały dwa niepodzielnie panujące gatunki: hip-hop i drum’n’bass. Najczęściej mieszanka ta wypadała bardzo dobrze, tworząc prawdziwą parkietową machinę. Akurat ten chwyt w przypadku Shadowa mnie nie dziwi. Ma w sobie sporo z showmana, który lubi się trochę popisać, domagać od publiki, żeby śpiewała kolejne wersy „Six Days” (które pojawiło się tego wieczoru, a i owszem), lubi słyszeć reakcje słuchaczy i nawiązywać z nimi kontakt.

DJ Shadow jest w dobrej formie koncertowej, ale nie jest bezbłędny. Imponująca oprawa, świetna technika i dużo pozytywnej energii to jedno, a sinusoidalna struktura setu to drugie. Dla mnie nie jest to jednak pigułka na tyle gorzka, aby zepsuła mi ostateczny odbiór wieczoru. Moje pierwsze spotkanie z Joshem Davisem będę bardzo miło wspominać, a czy wybaczę mu, że nie zagrał „Midnight In A Perfect World”? Czas pokaże…

Rafał Maćkowski