Przedstawiamy „ISAM”, płytę, której nie tylko nikt się nie spodziewał, ale też na którą nikt nie czekał. Nie dlatego, że przekreśliliśmy etatowego „canarinho” w Ninja Tune, ale z zupełnie innego powodu. Trudno bowiem czekać na coś, co jest melodią przyszłości, co stanowi dziwny, futurystyczny twór tak niepodobny do tego, co Tobin prezentował do tej pory. Przedstawiamy „ISAM”,  płytę, która na pewno w tym roku będzie wzbudzać liczne dyskusje, a być może i kontrowersje.

Amon Tobin "ISAM"

A dlaczego? Cóż, przyczynkiem do rozważań na temat obecnej kondycji Brazylijczyka jest kierunek, w którym poszedł. Nazywanie tego zmianą stylu to mało powiedziane. Zaskakująca jest bowiem agresywność brzmienia, która atakuje nas zwłaszcza na starcie płyty. Pierwsze kompozycje to nieustanna seria terkotu, przesterów i sprzężeń, tak niepodobna do Tobina. Słuchacz próbuje odnaleźć się w tej trudnej sytuacji, chwycić temat muzyczny, znaleźć punkt zaczepienia, ale większość z nich jest szybko ucinana. W dalszej części jest wciąż elektronicznie, ale z mniejszym natężeniem. Chyba jedynym chlubnym wyjątkiem jest tu ścieżka nr 5, „Lost & Found”, gdzie rozmarzona wokaliza trochę jak u Goldfrapp prowadzi nas za rękę i wprowadza w melancholijny nastrój. Piękna sprawa. Dużo dobrego czytam na temat mocarnego „Goto 10”, nagranego jakby na przekór tym, którzy ugłaskali w ostatnim czasie dubstep, ale ja czuję się przytłoczony przez ten numer.
Tobin stworzył album, którego zawartość trudno ogarnąć przy pierwszym odsłuchu. Mamy tu zarówno najdziwniejsze z możliwych sampli, zupełnie jak u Herberta, do tego kliknięcia rodem z albumów Four Teta, rytmikę właściwą dubstepowi na mocnym kwasie, „nieprzystępność” struktury jak u Autechre, inwazyjność dźwięku Aphex Twin i klimat produkcji Prefuse 73. Słowem, łatwiej powiedzieć, czego tu nie znajdziemy. I chyba w tym tkwi najpoważniejsza trudność w przyswojeniu sobie tego materiału. Otóż, najmniej jest tu samego Tobina. Wydaje mi się, że każdy, kto podchodzi do „ISAM” nie z perspektywy muzycznego turysty, ale fana trip-hopu czy idm w wydaniu serwowanym dotąd przez Brazylijczyka, w najlepszym przypadku poczuje tylko spore zaskoczenie. Istnieje jednak ryzyko odrzucenia tego przedawkowania wpływów, dźwięków i pomysłów przy pierwszym odsłuchu.
Jeśli dać płycie szansę, najlepiej na słuchawkach, słuchacz odkryje, że za tą ścianą często najzwyczajniejszego w świecie jazgotu kryje się bogactwo dźwięków i efektów wygenerowanych przy pomocy nowoczesnej techniki. Bo „ISAM” to rzecz tak samo nieprzyswajalna co wysublimowana w warstwie produkcyjnej. Brzmienie, tylko z pozoru przypadkowe, w rzeczywistości stanowi koronkową robotę. Dźwięki są metaliczne, chłodne, mroczne i niepokojące. Może ta chirurgiczna precyzja Tobina skradła muzyce duszę, bo dla mnie warstwa techniczna to jedyny atut „ISAM”, który póki co nie budzi moich wątpliwości.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale nie spodziewałem się, że ta płyta dostarczy mi takich problemów. Z jednej strony intryguje i stanowi zwiastun brzmienia, którego próżno szukać nie tylko w dyskografii Tobina, ale i w ogóle w muzyce współczesnej. Niestety, z drugiej strony kaskady kakofonii, trzasków, uderzeń serwowanych w gęstej, elektronicznej smole nie osłuchują się przy kolejnych podejściach. Dlatego nie będę rozstrzygał, czy „ISAM” to majstersztyk postmodernizmu czy okołomuzyczna i kompletnie nieudana wariacja. Nie będę przekonywał samego siebie, ani tym bardziej Was do tego materiału. Dobrze wiemy, na co stać Tobina i na tej podstawie możemy stwierdzić, że nie jest to album na miarę jego możliwości.

Rafał Maćkowski