Relacja z koncertu Bonobo Live Band @ Eter, Wrocław
(9.04.2011)

Popularność Bonobo w Polsce zaczyna urastać do rangi fenomenu. Estyma, jaką sobie wypracował wśród naszej publiczności, przywodzi na myśl skojarzenia ze sławą Róisín Murphy czy Archive nad Wisłą. Pewnie gdyby zorganizować koncerty Simona Greena we wszystkich miastach powiatowych Polski, to i tak rozeszłyby się na pniu. Nie wiem, z czego do końca wynika fenomen tego artysty, ale jednym z najlepszych uzasadnień tego zjawiska jest koncertowa forma bandu Bonobo. W tym roku, na zakończenie polskiej trasy promującej „Black Sands” mogłem się o tym przekonać już po raz trzeci.

Kiedy koncerty nie odbywają się w moim rodzinnym mieście, staram się w miarę sumiennie rozważyć poszczególne lokalizacje. Kwestie logistyczne odgrywają tu drugorzędną rolę. Tym razem padło na Wrocław. Miałem dobre przeczucia, że koncert w takim miejscu i w dodatku zamykający polską trasę zespołu, rokuje najlepiej, a Bonobo być może sprawi nam jakąś miłą niespodziankę. Jednak chyba nikt nie spodziewał się tego, co gwiazda Ninja Tune sprezentowała nam tego wieczoru.

Zacznijmy od tego, że to nie pierwsza wizyta bandu w naszym kraju z materiałem z wyśmienitego „Black Sands”. W zeszłym roku spora część z nas mogła cieszyć nim ucho w trakcie kolejnej edycji Nowej Muzyki i jeżeli mamy porównywać ten występ, to właśnie z zeszłorocznym koncertem w Katowicach. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Bonobo dobiera zespół według tego samego klucza i stara się nie zmieniać współpracowników. Podstawową odmianą było zaproszenie na tę część trasy nowej wokalistki, Ruby Woods. Kariera solowa Andreyi Triany zaczęła nabierać rumieńców i aby w pełni ją rozwijać, pozostawiła puste miejsce za mikrofonem w zespole Bonobo. Jak w zastępstwie prezentuje się młoda Ruby? Nie będę zasilał grona tych malkontentów wychodzących z założenia, że jej największa wada sprowadza się do faktu, że nie jest Andreyą. Koncerty rządzą się swoimi prawami i nie zawsze wszystko musi być „jak na płycie”. Dla wokalu Ruby charakterystyczna jest niewątpliwa delikatność i czystość. Swoje partie zaśpiewała bez jednej fałszywej nuty, natomiast w niektórych momentach zdecydowanie brakowało mi energii w jej głosie. Owszem, piosenki Bonobo są z gatunku kojących i spokojnych, ale dają też miejsce na mocniejsze wokalizy w miarę rozwoju kompozycji. Pewnie wynikało to z lekkiej tremy i faktu, iż Ruby dołączyła do zespołu trochę później. Za jakiś czas powinno już być dobrze także w tej materii.

W warstwie aranżacyjnej obyło się bez większych zaskoczeń. Kompozycje w wersjach koncertowych są bardzo dobrze pomyślane, a każdy z muzyków dostaje okazję, żeby zaprezentować się od jak najlepszej strony. Ogromne wrażenie wywiera timing całego zespołu i bardzo dobra komunikacja między jego członkami. Z kolei poszczególne utwory stanowią dobre wyważenie między elektroniką, za którą odpowiedzialny był Simon Green, a grą na żywych instrumentach. Jest mniej jazzowo (jak to było w przypadku trasy „Days To Come”), za to bardzo energetycznie. Obserwowanie tego, co działo się na scenie dostarczało więc dodatkowej przyjemności.

Miłym akcentem było otwarcie występu dwiema kompozycjami z „Dial M for Monkey” podbitych jednym z moich ulubionych instrumentali z „Black Sands” w postaci „Kong”. To było takie małe the best of Bonobo na żywo, ale posłużyło za pewną wprawkę i wstępne rozpoznanie gruntu. To budowanie atmosfery przedłużyło się jeszcze o jeden numer, kiedy to czasu na wzięcie rozpędu potrzebowała Ruby. I tak naprawdę pierwszym momentem, kiedy przeszły mnie ciarki była „Kiara”. Bardzo dobry aranż i zabawa wokalnymi samplami w stylu charakterystycznym bardziej dla dubstepowców nikogo nie pozostawiły obojętnym. Wreszcie atmosfera zaczęła gęstnieć, a zespół złapał prawdziwy koncertowy feeling. Dalej otrzymujemy „Noctuary”. Nie wiem, co jest z tą kompozycją, ale słyszę ją na żywo już trzeci raz i za każdym razem nie mogę się pozbierać. Moment w drugiej połowie numeru, kiedy powraca główny temat muzyczny to najprawdziwsza uczta. Kolejny mocny punkt to „We Could Forever”. I tu znowu kolejna właściwe rozłożenie akcentów z dodatkową dawką elektronicznych wstawek. Na popisowe partie instrumentalne trzeba było poczekać do „El Toro”, które na tej trasie zostało pomyślane jako utwór do prawdziwego popłynięcia. Wierzcie mi, improwizacja na perkusję (Jack Baker) i saksofon (Mike Lesirge), to jedna z najlepszych rzeczy, które mogły nas spotkać w trakcie wiosennego sezonu koncertowego.

Wszystko to odbywało się zgodnie z ustalonym scenariuszem, który zakładał jeden bis i zamknięcie całego występu „Between The Lines”. To, że ta piosenka na żywo wyzwala dodatkowe pokłady energii, jest już czymś oczywistym. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie budowanie napięcia od śpiewania refrenu acapella, następnie dodanie fenomenalnej partii klawiszowej i wreszcie dołączenie całego zespołu. I w tym momencie pora na ukłon w stronę wrocławskiej publiczności, za sprawą której nie była to ostatnia piosenka, którą usłyszeliśmy w Eterze. Owacji i skandowania nie było końca, co zaowocowało jeszcze dwoma bisami. Jak przyznał sam Bonobo, zupełnie nie był na to przygotowany. Na drugi powrót na scenę przeznaczono „Transmission 94”, które przeszło w „Tea Leaf Dancers” Flying Lotusa, jednak z nowymi partiami wokalnymi. Przy trzecim podejściu Simon wyznał bez ogródek, że w repertuarze zespołu nie ma już więcej piosenek, ale możemy liczyć na coś specjalnego. I w tym momencie otrzymaliśmy fenomenalnie rozwijające się „If you Stayed Over”. Cały występ Ruby skwitowała krótkim „Wow”, z kolei Simon wyraził się w mniej parlamentarny sposób. Pozwolicie, że tego nie przytoczę.

To właśnie bisy zadecydowały o ostatecznym, tak dobrym odbiorze koncertu. Nie należy w końcu zapominać, że zespół jest już nieco zmęczony trasą i potrzebuje czasu, aby naprawdę się rozkręcić. Brawa dla Bonobo i jego składu za fenomenalną grę na koncertach, a także za szacunek dla fanów. Skuteczne wywołanie zespołu na 3 bisy zdarza się wyjątkowo rzadko, więc tym bardziej wszystkim muzykom należą się słowa uznania. Za profesjonalizm, luz i brak koniunkturalizmu. Za to, że dali z siebie naprawdę dużo i że utwierdzili mnie w przekonaniu, że na Bonobo Live Band zawsze warto się wybrać. Tytułowe „Black Sands” stały się ruchomymi piaskami, które w miarę upływu czasu coraz bardziej wciągały i zespół, i publikę. I chyba nikt tego wieczoru nie chciał się z nich wydostać.

Setlista tego wieczoru prezentowała się następująco:
Pick Up
Flutter
Kong
Stay the Same
Days to Come
The Keeper
Kiara
Ketto
Noctuary
Recurring
We Could Forever
Eyesdown
Nightlite
El Toro

Black Sands
Between the Lines

Transmission 94
Tea Leaf Dancers

Prelude
If You Stayed Over

 

Rafał Maćkowski