Albumem „Elk” zachwyciła i otworzyła dawno już zamknięte drzwi do alternatywnej filmowej muzyki. Inga Liljestrom pochodzi z Australii, ale jej muzyka kojarzona jest ze skandynawskimi mistrzami.
Nad nową płytą, „Black Crow Jane” pracowała w ogrodowym zaciszu, a uzyskała efekt katakumbowego mroku. Z wciąż zaskakującą i zachwycającą wokalistką rozmawiamy o jej inspiracjach i przemianach na drugiej solowej, wydanej właśnie płycie.
Jadwiga Marchwica: Na dłuższy czas, po premierze debiutanckiego albumu i koncertach m.in. w Polsce, zniknęłaś z mediów i sceny.
Inga Liljestrom: Tak, miałam sporo na głowie. Praca nad własną muzyką i innymi projektami oraz życie codzienne pochłonęły mnie całkowicie [niedawno Inga została mamą – przyp. red.]. W tym czasie nagrałam improwizowany album „Quiet Music for Quiet People” i zaangażowałam się w pracę ze stowarzyszeniem teatralnym, jako kompozytorka i wokalistka. Udało mi się także pojechać w góry i nagrać tam niesamowity materiał – „Songs of Sorrow for the Hollow of His Heart”. To rodzaj muzyki folk/country, którą mam nadzieję wydać jeszcze w tym roku. Tworzenie „Black Crow Jane” odbywało się więc między nagraniami, próbami teatralnymi, opiekowanie się dzieckiem, podróżami do Finlandii i pracą ze studentami nad pewnym projektem performerskim. Wbrew pozorom, był to więc bardzo intensywny czas!
Intensywny i zmienny. Te różne emocje słychać w Twojej nowej muzyce…
To prawda. Podobnie jak debiutancki, tak samo „Black Crow Jane” jest intensywne i emocjonalne. Tym razem jednak postawiłam na surowy dźwięk, prostą produkcję. Prawie nie słychać tu ingerencji elektroniki, dzięki czemu wydaje mi się, że nowy materiał uderza naturalnością, prawdziwością, nie jest tak „ukryty” w masie brzmieniowej.
Jednak na swoim oficjalnym profilu Facebook określiłaś płytę jako „rockową”. Ta surowość to tylko przystanek między film noir a rockiem?
Myślę, że moja muzyka zawsze będzie bardzo filmowa. W „Black Crow…” widzę dość klarownie obrazy, które warstwa instrumentalna w połączeniu ze śpiewem tworzą. To jednak zupełnie inne, nowe, surowe brzmienie, już nie takie zadymione i tajemnicze, bez pogłosów i dodatkowych efektów brzmieniowych. „Black Crow Jane” brzmi, jak nagranie live i o to mi chodziło.
Wygląda na to, że surowość brzmienia podyktowała mroczny tytuł płyty. „Black Crow Jane” brzmi niemalże jak tytuł filmu o wampirach…
O, nie chciałabym stać się tak agresywną, nie chciałabym, żeby kojarzono mnie z czymś przerażającym! Ale niewątpliwie stałam się silniejsza, zmieniłam się. Na albumie pokazuję swoją kobiecą siłę, którą podziwiałam od dawna u innych.
Musisz jednak przyznać, że obraz na okładce albumu jest dość mroczny, ma w sobie coś z nierealnego wizerunku, jaki kreuje dla siebie Florence Welch.
Szczerze mówiąc nie kojarzę grafiki albumu Florence, ale oglądałam kilka jej nagrań na Youtube i bardzo ją podziwiam. Przyznam się jednak, że podczas pracy nad własną muzyką nie słuchałam za dużo innej. Siedziałam w ogrodzie u mojej siostry, w jej domu w Australii i po prostu czekałam aż piosenki same do mnie przyjdą. Bez oceniania i wybierania, pozwoliłam im swobodnie rosnąć w mojej głowie. Tak samo było podczas nagrań, które odbyły się dość szybko i sprawnie. Nie oceniałam, nie poprawiałam, nie zmieniałam nieustannie – pozwoliłam muzyce być taką, jaką sama chciała. Teraz, kiedy już wiem, że pracę nad płytą mam za sobą, oddaję się w ręce Kate Bush, Joni Mitchell i Fever Ray.
Jednak nad materiałem do „Black Crow…” nie pracowałaś sama.
Oczywiście, że nie, ale zdecydowanie tym razem proces nagrania był o wiele prostszy niż przy poprzednim albumie, „Elk”. Każdy z członków zespołu pracował nad swoją partią i włożył w nią dużo serca, dzięki czemu w efekcie zabrzmiało to lepiej, niż sobie wyobrażałam. „Elk” to właściwie moja płyta – podczas pracy nad nią byłam bardziej szefem, takim wrednym, który wszystkiego się czepia. Na „Black Crow Jane” wręczy słychać przestrzeń, wolność, powietrze.
Zapowiedź albumu jest bardzo filmowa, nie ukrywasz zresztą fascynacji filmem.
Moja muzyka posłużyła, jako podkład do kilku krótkich filmów i przedstawień. Moim ulubionym jest „Left Ear” [„Lewe Ucho”, Australia 2007, reż. Andrew Wholley – przyp. red.], z polskim aktorem i reżyserem Lechem Mackiewiczem. Nie wiem, czy film osiągnął jakiś sukces międzynarodowy – ja byłam pod wrażeniem.
Wygląda na to, że okres „twórczy” masz na razie za sobą. Zbliża się lato i liczne festiwale – wystąpisz na którymś, będziemy mogli usłyszeć nowy materiał w wersji live?
Bardzo chciałabym wystąpić podczas któregoś festiwalu, ale nie podjęłam jeszcze żadnych rozmów. Ogromnie chciałabym wrócić do Ostravy [festiwal Colours of Ostrava w Czechach, Inga Liljestrom wystąpiła tam w 2008 roku – przyp. red.]. te dwa koncerty były naprawdę wyjątkowe. Nawet bieg w deszczu, żeby zdążyć na występ i ostrawskie błoto, które przykleiło się do moich czerwonych szpilek… (śmiech). Do dziś nie mogę ich odczyścić i chyba nawet nie chcę.
Pytała: Jadwiga Marchwica
16 kwietnia 2011